Gdy w słomianym
zapale napisałem recenzję Gorefikacji II, t. 1, w następnej
kolejności obiecałem przyjrzeć się najnowszemu dziełu pewnego
duetu. Choć od tego czasu minął ponad rok, nadal nie pojawiła się
ani ta recenzja, ani Gorefikacje II, t. 2 (pewnie zresztą przerwa
między II-1 i II-2 będzie większa niż między I a II-1, co
straszliwie mnie bawi). Wspomniany duet zdążył jednak od wtedy
wydać coś nowego – nie, jak poprzednio, zbiór trzech długich
opowiadań, ale pełnoprawną powieść. Mowa o Robercie Cichowlasie
i Łukaszu Radeckim, którzy rok temu doprowadzili mnie na skraj
rozpaczy "Pradawnym złem", by teraz kompletnie mnie dobić
"Miasteczkiem".
"Pradawne zło"
to bez dwóch zdań najgorsza książka, z jaką miałem do czynienia
w roku 2014. Nie zrecenzowałem jej, bo nie znalazłem dość
samozaparcia, by na spokojnie przeanalizować te trzy niewprawnie
napisane, nieskażone redakcją i na każdym kroku obrażające
czytelnika nowelki. Możliwe, że jeszcze kiedyś się do tego
zmuszę; w tym miejscu nie ma już jednak większego sensu wchodzić
w szczegóły, bo właściwie wszystkie moje uwagi odnoszą się też
do "Miasteczka" – książki, dla której stworzona
została ocena 1/10. Brzmi okrutnie? Pozwolę sobie na uzasadnienie
tej surowej opinii. Ostrzegę jeszcze, że recenzja zawiera mniejsze
i większe spojlery, ale nie powinno to stanowić większego problemu
– mam nadzieję, że po jej lekturze nikt zdrowy na umyśle nawet
nie pomyśli o zainteresowaniu się "Miasteczkiem".
Głównym bohaterem
jest Marcin Lanowicz, rzekomo niezwykle utalentowany pisarz zmuszony
do wypluwania pod pseudonimem tanich romansideł, jednocześnie
marzący o życiu z pisania kryminałów. Z tym ostatnim może być
pewien kłopot, skoro już na trzeciej stronie narrator jako jedną z
jego inspiracji podaje niejakiego Richarda Chandlera (sic!!!), ale
szkoda czasu na czepianie się w tej książce akurat takiej
drobnostki jak błędy rzeczowe. Dużo większym problemem jest to,
że Lanowicz, jak zresztą każda postać w "Miasteczku",
to niewiarygodny wprost idiota. Po raz pierwszy staje się to jasne,
gdy nawiedza go duch jego tragicznie zmarłego brata. Nieboszczyk
kategorycznie zabrania Marcinowi wyjazdu do mazurskiej miejscowości
Morwany, gdzie pisarz zamierza udać się następnego dnia z żoną w
celach wypoczynkowych. Jak reaguje na to, przyznajmy, raczej
niecodzienne wydarzenie niedoszły następca Richarda Chandlera?
Najpierw każe duchowi się zabierać (choć robi to z troski, bo
duchowy telefon brata nagle zaczyna przerywać, co oznacza, że
pewnie zaraz zgarnie go zaświatowa bezpieka). Potem postanawia nic
nie mówić żonie, zamiast tego wdając się z nią w fascynujące
dialogi o zakupach i swojej teściowej. Pozwolę sobie zepsuć nieco
napięcie – ani zakupy, ani teściowa nie mają absolutnie żadnego
związku z niczym, co stanie się potem. Podobnie jak "Pradawne
zło", "Miasteczko" wprost ocieka zbędnymi scenami i
jałowymi dialogami, które chyba stanowią rozpaczliwą próbę
nadania światu powieści wielowymiarowości. Już podczas drogi
naszej uroczej pary do Morwan zostajemy uraczeni rozmową o ukrytym
czarze... Barcelony, którą trzeba zwiedzać uważnie, w
przeciwieństwie do takiego choćby Paryża. Do czego jest
czytelnikowi potrzebna ta informacja? Czyżby jeden z autorów sam
zwiedził stolicę Katalonii i wprost nie mógł się powstrzymać od
podzielenia się wrażeniami?
Gdy już w drugim
rozdziale mamy do czynienia z tak bezczelnym nabijaniem miejsca,
następne trzysta stron zapowiada się na drogę przez mękę. I
rzeczywiście – powieści nie broni absolutnie nic. Jest nudna,
banalna, źle poprowadzona i często obrażająca inteligencję
czytelnika, a do tego wszystkiego napisana tym samym beznadziejnym
stylem, z którym Radecki i Cichowlas zdążyli nas zapoznać w
swojej poprzedniej książce.
To ostatnie byłoby
z pewnością mniejszym problemem, gdyby całość miała chociaż
znośną fabułę. Niestety, nic z tego. Już po przytoczonym powyżej
streszczeniu pierwszych stron możemy wywnioskować, że historia
będzie zalatywać totalnym banałem – duchy, pisarz dotknięty
kryzysem twórczym, opuszczona miejscowość na odludziu. Potem jest
tylko gorzej – niekończąca się droga przez las, podejrzanie
wyglądający się i zachowujący mieszkańcy. Czuć w tym wszystkim
nawet nie tyle Stephena Kinga, co "Alana Wake'a”... z tym że
jedyną rzeczą, którą udało się z tej gry wiernie skopiować,
jest antypatyczny bohater. Ale o tym później.
Kartą przetargową
powieści ma być fakt, że za wszystkim stoją słowiańskie demony.
W praktyce równie dobrze mogłoby to być Cthulhu albo bogowie
greccy. Intryga przedstawia się następująco: mieszkańcy
miasteczka (nie poznamy ich zbyt wielu) wszyscy wyglądają na
chorych i zmęczonych; w jednej malowniczej scenie Lanowicz
obserwuje, jak jednemu z nich wybuchają krosty na twarzy, ale nadal
nie widzi powodu, by opuścić Morwany. Zaraz potem dziwna starsza
pani ostrzega Lanowiczów, że ich urlop będzie bardzo długi i nie
uda im się opuścić miasteczka – także tę dziwną rozmowę
pisarz postanawia olać. Następnego dnia Marcin gubi się w lesie i
widzi jezioro pełne krwi, w którym pływają fragmenty ciał, w tym
"nawet ludzkie i zwierzęce penisy. Chyba". Po powrocie
Lanowicz bynajmniej jednak nie trzęsie się ze strachu – jest zbyt
wkurzony tym, że tyle czasu zmarnował na włóczenie się po
lesie.
I tak dalej, w koło Macieju – dzieje się coś dziwnego, Lanowicz dalej nie dopuszcza do siebie, że coś jest nie tak. W końcu właściciel miejscowego baru (tak, w opanowanej przez demony wsi w głębi lasu) raczy Lanowicza czeskim piwem (tak, w opanowanej przez demony wsi w głębi lasu) i postanawia wyciągnąć go z tej beznadziejnej spirali nieogarnięcia. Daje mu tajemniczy dziennik, który rzekomo ma wyjaśnić tajemnice Morwan. Lanowicz dalej nie wierzy – minie grubo, grubo ponad sto stron zanim uda mu się go doczytać do końca. Zrobi to zresztą dopiero w towarzystwie żony i trzeciego głównego bohatera – fascynującego swoją bezosobowością detektywa Pawła Filisa, który trafia do Morwan przypadkiem i już na wstępie zarabia za to dziurę w odbycie. Dramatyzmu jego sytuacji odejmuje fakt, iż ta potencjalnie śmiertelna rana magicznie goi się przez noc. Czemu?
Dobre
pytanie.
Ale jest jeszcze lepsze – jaką rolę pełni w tej powieści Filis? Prywatny detektyw, który umie czytać w myślach (jakim cudem nie jest jeszcze milionerem?), pojawia się chyba tylko po to, żeby Lanowicz mógł krzyczeć na kogoś poza swoją żoną. Jego nadprzyrodzona umiejętność nie zmienia w fabule absolutnie nic, czemu więc w ogóle ją ma? Jego dochodzenie również bynajmniej nie daje czytelnikowi jakiejś masy nowych informacji o Morwanach. Absolutnie marginalną rolę odgrywa też w wydarzeniach stanowiących kulminację "Miasteczka". A propos – całość kończy się dwoma następującymi natychmiast po sobie zwrotami akcji. Pierwszy jest taki, że słowiańskie demony, które stoją za wszystkimi strasznymi wydarzeniami to tak naprawdę... inne słowiańskie demony! Uuuuuu! Drugi to z kolei tak nielogiczna bzdura, że aż szkoda marnować na niego miejsca. Powiem tylko tyle – jeśli przeczytamy książkę drugi raz (nie polecam), zauważymy bez problemu, że ów twist nie ma sensu z żadnej strony. Potwierdza to teorię, jaką uknułem w trakcie czytania – autorzy absolutnie nie mieli pojęcia, jak potoczy się fabuła, więc pisali jak leci, patrząc, dokąd poniesie ich bezkresna wyobraźnia. Oczywiście nie było też mowy o późniejszym dokładnym przeanalizowaniu całości i wprowadzeniu jakichś większych poprawek – po co marnować czas i energię? Jest dobrze tak jak jest, a jak się nie podoba to trudno.
Teorię tę nadal
podtrzymuje. Jedną z ciekawszych sekwencji "Pradawnego zła"
jest długa na bite pół strony scena, w której główny bohater
opowiadania słyszy w radiu wiadomość o straszliwym wypadku
samochodowym. W choć trochę przemyślanej książce tak rozbudowana
informacja powinna mieć jakikolwiek związek z fabułą – czy to
symboliczny, czy to praktyczny. Ale nie – to był zwykły nabijacz
miejsca. Któryś z dwóch geniuszy pióra po prostu napisał ten
fragment i potem o nim zapomniał. Redakcja i korekta też nie
widziały problemu, więc ta zbędna relacja została w tekście.
Podobnie jak wprost niezliczone zdania opisujące jak to ten czy inny
bohater zaciągnął się papierosem, wyjął kolejnego fajka z
paczki, nalał sobie alkoholu, łyknął alkoholu, sprawdził
godzinę, westchnął głęboko.
Wszystko to powraca
w "Miasteczku". Alkohol i papierosy wprost świetnie
zapychają kolejne strony. W miejsce relacji z wypadku otrzymujemy z
kolei wprost fascynującą swą zbędnością rozmowę telefoniczną
z przyjaciółką Lanowiczów. Te niby niepozorne pięć stron to
prawdziwy popis prozy Radeckiego i/lub Cichowlasa. Dostajemy tam
szczegółowy opis rzeczonej przyjaciółki (która nie pojawia się
w żadnym innym miejscu w powieści), trochę pitu-pitu o miasteczku
(dowiadujemy się tyle, że nie ma go na mapie), no i wreszcie grande
finale: opowieść o znajomym geju, który akurat zginął w wypadku
samochodowym. Cała rozmowa nie wnosi do powieści nic, przyjaciółka
i gej nie mają żadnego związku z czymkolwiek. Ale "Miasteczko"
zyskuje pięć stron, których bez tego fragmentu by nie miało.
Imponujące są też
niekończące się rozważania, jakie toczy w kółko Lanowicz. Co
jakiś czas nasz prozaik zastanawia się, czy jednak z Morwan nie
wyjechać, czy aby faktycznie uwierzyć w te nadprzyrodzone zjawiska
itd. itp. Wygląda to w skrócie tak: "Czy powinienem tu
zostawać? W sumie duch mojego brata próbował mnie przed czymś
ostrzec. No i ci niepokojący ludzie. Z drugiej strony... Tu jest tak
ładnie. No dobrze, może zostanę". I dokładnie ta sama scenka
monologu wewnętrznego powtarza się za pięćdziesiąt stron. A
potem znowu. Zwrot „ale tu ładnie” i wariacje na jego temat
padają w całej książce chyba kilkadziesiąt razy; częstsze jest bodaj tylko "ja pierdolę", stanowiące uniwersalną reakcję Lanowicza na wszystko, co się wokół niego dzieje. Miejsce leci,
czas czytelnika jest dalej marnowany.
Równie dobrym
zapychadłem okazują się być sceny erotyczne. Z mojego
wieloletniego doświadczenia z żenującą literaturą wynika, że to
właśnie one mają największą szansę doprowadzenia mnie do
wybuchu śmiechu; "Miasteczko" rzecz jasna nie zawodzi.
Tzw. "momentów" jest wbrew pozorom stosunkowo niewiele jak
na książkę promującą się na tylnej okładce jako połączenie
grozy i erotyki, ale to, co otrzymujemy, wystarczy w zupełności.
Opisy pęczniejących penisów i nabrzmiałych warg sromowych
przenikają się z dialogami, których przykład pozwolę sobie
zacytować, zamykając tym samym temat:
"Ruchaj mnie,
stary jebako! Dymaj mnie tym swoim palem! I nie śmiej przerywać,
wysuszony nietoperzu!"
Powinniśmy w tym
miejscu płynnie przejść do prawdopodobnie największej ze
wszystkich tragedii "Miasteczka" – dialogów. W ramach
dawkowania napięcia pozwolę sobie jednak najpierw na kilka
obserwacji dotyczących ogólnego stylu obu autorów, który,
oględnie mówiąc, woła o pomstę do nieba. Mamy tu pojawiające
się znikąd pokraczne odniesienia do kultury niższej ("[zrobił]
minę, której mógłby mu pozazdrościć kapitan Jack Sparrow")
i wyższej ("– Dusiołki. – Jak te w wierszu Leśmiana?").
Jest trochę obowiązkowego łamania czwartej ściany, oczywiście
niewykraczającego poza bohaterów czujących się "jakby byli w
tanim horrorze". Podobnego zabiegu możemy się dopatrzeć w
dialogach – są momenty, w których autorzy chyba zorientowali się,
że napisali z deka nierealistycznie brzmiącą wypowiedź. Zamiast
ją poprawić, wolą jednak niezgrabnie zwrócić na to uwagę, jakby
chcieli powiedzieć "tak, tak, czytelniku, wiemy, spokojnie".
Tak zatem przykładowo jedna z postaci zostaje ochrzaniona za swoje
"barokowe porównania" i słyszy, że ze swoją elokwencją
powinna pisać powieści. Fabuła oczywiście zostanie pospiesznie
wyjaśniona pod koniec, głównie w formie pokracznie napisanych
fragmentów pseudoencyklopedycznych. Mało tego, wspomniany dziennik
zostaje poddany przez postaci analizie w stylu "naprawdę nie
wyłapaliście tych wątków w opowieści?" i "przecież
oczywiste jest, że autorka dziennika jawi się jako taka a taka,
skoro pisze tak a tak". Jak na najgorszej lekcji polskiego. No i
choć widać tu pewien postęp od czasów "Pradawnego zła",
nadal możemy czasem zauważyć oczywiste momenty, w których jeden z
autorów ustępuje pióra drugiemu; dla niektórych przerw w
rozdziałach ("***") nie sposób znaleźć żadnego innego
uzasadnienia. Z całą pewnością nadal jednak mogę rozpoznać
wypociny Łukasza Radeckiego po wykańczająco długich akapitach;
nie mam też większych wątpliwości, że za rozbrajająco mierne
sceny erotyczne odpowiada w całości Robert Cichowlas.
Gorzej, że
prawdopodobnie obaj są odpowiedzialni za dialogi między postaciami.
Konwersacji jest w książce bez liku i ani jedna z nich nie brzmi
nawet trochę realistycznie. Jest w nich coś autentycznie
wzruszającego; wszystkie postaci brzmią jak bezduszne roboty. Na
pewno spory wpływ ma na to fakt, że w "Miasteczku"
praktycznie nie pojawia się tak skomplikowany zabieg stylistyczny
jak opis tonu danej kwestii. Czasem ktoś coś krzyknie albo
wymamrocze, ale to tyle. W efekcie wszyscy sprawiają wrażenie,
jakby każdą swoją kwiecistą wypowiedź deklamowali z werwą
rozjechanej żaby.
To jednak naprawdę
detal w porównaniu z ogólną jakością tych wypowiedzi. Choćbym
nie wiem jak bardzo chciał być tutaj życzliwy, nie jestem w stanie
powiedzieć, że są one słabe w takim sensie, w jakim słabe są z
założenia dialogi w powieściach klasy B. Chciałbym móc
usprawiedliwić autorów starą prawdą, że nawet wielu bardzo
dobrych pisarzy nadal nie opanowało niełatwej sztuki składania
dobrze brzmiących rozmów między postaciami. Niestety, zrobiłbym
tym samym o wiele więcej, niż zasługują na to Cichowlas z
Radeckim. Ciężko mi nawet znaleźć dla napisanych przez nich
dialogów jakiś stosowny punkt odniesienia; mogę je porównać
tylko do tworu dwunastolatka, który próbuje sklecić swoją
pierwszą w życiu książkę. „Miasteczko” raczy nas pokaźnymi,
ciągnącymi się w nieskończoność rozmowami o bzdurach albo i
zupełnie o niczym. Są one czasem urozmaicone przerzucaniem się
przez postaci obelgami i przekleństwami. W rezultacie otrzymujemy
wypowiedzi tak koszmarne, że co chwila na usta ciśnie się pytanie
"kto tak mówi?". By nie szukać przykładu daleko, pozwolę
sobie zacytować we fragmentach wspomnianą już rozmowę o
Barcelonie:
- Barcelona jest
piękna. Chciałabym tam kiedyś wrócić.
- To jest do
zrobienia. Sam często myślę o tym, jak wielce urokliwa jest Barca.
[Zaznaczyłbym tutaj, że słowo 'Barca' odnosi się wyłącznie
do klubu piłkarskiego z Barcelony, a nie samego miasta, ale, jak już
wspominałem, błędy rzeczowe to najmniejszy problem "Miasteczka"
– przyp. T.G.]
(...)
(...)
- Zakochałam się w
tamtejszych uliczkach. – Ania westchnęła. – Przepiękne. To
miasto jest ogromne, ale niezwykle klimatyczne, nie uważasz?
- Jasne. W dodatku
pełne sympatycznych ludzi i ciekawych miejsc.
- La Sagrada Familia
to imponujący symbol, ale gdy ujrzałam ogród Gaudiego, poczułam
się jak w raju. Pamiętasz Park Guell?"
(...) [Tu
następuje wspomniana dygresja na pół strony – w jednym akapicie
– dotycząca tego, jak urokliwa jest Barcelona w porównaniu do
Paryża – przyp. T.G.]
- To inteligentne
miasto – odezwał się, zamyślony. – Bawi się z tobą, ale nie
jest bezczelne. Jest bardzo przyjazne, jak dobrze wychowane dziecko,
proszące o chwilę uwagi. Bez nachalności, bez krzyku i płaczu.
Ania zaklaskała.
- Nieźle
powiedziane, mój ty romantyku.
(...)
(...)
- W końcu piszę
romanse, muszę być romantyczny.
- Nieźle ci to
wychodzi.
- I wrażliwy na
piękno – dodał z przekąsem.
Jeśli powyższa
próbka nie wystarczyła, byście zaczęli walić głową w biurko –
gratuluję, Drodzy Czytelnicy, jesteście twardsi ode mnie. Cała
książka wygląda tak albo i jeszcze gorzej – postaci mówią w
ten sposób i w chwili spokoju, i w sytuacji zagrożenia życia.
Cofam swoje słowa o dwunastolatku – dialogi sprawiają wrażenie,
jakby ich autorem był pierwszoklasista, który próbuje imitować
"napuszoną" w jego mniemaniu mowę dorosłych. Nie
pochodzi on pewnie przy tym ze zbyt szczęśliwej rodziny, zważywszy
na niekończący się ciąg pasywno-agresywnych uwag, jakimi
nonszalancko traktują się Lanowiczowie. Marcin to zresztą typowy
przedstawiciel grupy, którą zacząłem już nazywać "bohaterem
Radeckiego" – jedyną zauważalną cechę jego charakteru
stanowi niekończące się wkurwienie na wszystko i wszystkich. W tym
wypadku głównym – choć bynajmniej nie jedynym – źródłem
jego wkurwu jest jego żona. Pominę już fakt, że w pewnym momencie
tylko przypadek sprawia, że nie morduje on jej siekierą (!!!), co
później zostaje zaskakująco łatwo zapomniane. Bardziej
zastanawiająca jest tendencja Lanowicza do ciskania niemal na każdym
kroku tekstów graniczących z "Ale weź już się kurwa
zamknij, kochanie". Oto nasz bohater, panie i panowie. Czyż nie
jest nam przykro, że przechodzi przez tak okropne doświadczenia?
Najlepsze w tym
wszystkim jest jednak to, że pod koniec autorzy próbują to
wszystko odwrócić i wmówić czytelnikowi, że Lanowicz kocha swą
żonę miłością tak czystą, że aż jej nieskazitelność demony
są w stanie wykorzystać do zrealizowania swojego "misternego"
planu. W tym miejscu mogłem tylko rozdziawić usta w niedowierzaniu.
Myśleliście, że zakończenie pierwszego "Matriksa" było
naciągane? Jeśli tak, to przy "Miasteczku" doznacie
prawdziwego szoku. Muszę jednak uczciwie zauważyć, że autorzy
jednak wykazali się w tej kwestii jakąś minimalną choćby dozą
planowania – przez poprzednie kilkadziesiąt stron na każdym kroku
podkreślają, jak Lanowicz kocha swoją żonę. Nie wypada to co
prawda zbyt przekonująco, gdy te uwagi otoczone są ze wszystkich
stron lawiną wyzwisk, ale przecież nie można mieć wszystkiego.
Na sam koniec muszę
jeszcze wspomnieć o jednej emanującej z "Miasteczka"
rzeczy, która w roku 2015 może budzić tylko niedowierzanie. Chodzi
o bulwersujący wprost swą bezczelnością seksizm. Nie wchodzi on
co prawda na poziom "Seks to nie wszystko", bezwzględnie
najgorszego opowiadania z "Pradawnego zła", które jest
tak niewiarygodnie obraźliwe, że Radecki i Cichowlas powinni już
dawno zostać zlinczowani przez swoje czytelniczki; mimo tego
"Miasteczko" też imponuje swoim przekazem. Ania (lub Anna
– autorzy używają obu form bez większego ładu i składu) to
postać tak sztampowa, że ręce opadają. Posłusznie gotuje
wiecznie na nią zdenerwowanemu Marcinowi obiadki, a pierwsza rzecz,
jaką robi po przyjeździe do Morwan, to gruntowne sprzątanie
kwatery. Trudno, to by jeszcze uszło. Gorsze jest wyraźne
przeświadczenie autorów, że czucie przez nią jakiegokolwiek
pożądania to wystarczający powód, by uznać jej miłość do męża
za wątpliwą. Jako bezsporny dowód tego faktu przytoczona zostaje
historia z jej młodości, kiedy to jednorazowo zdradziła swojego
ówczesnego chłopaka. Dla porównania – co robił w tym czasie
Lanowicz? Miał dziesiątki partnerek i regularnie brał udział w
orgiach. Później dowiadujemy się jednak, że w tym okresie
"wyszalał się", a potem zakochał się na amen w Ani i
już nigdy nawet nie pomyślał o innej kobiecie. Jasne. Pewnie.
Czemu nie. W końcu nawet największemu seksoholikowi może przejść
ochota na poligamię na widok „kształtnego tyłeczka i krągłych,
niedużych piersi”, które tak bardzo różniły się od „dużych
balonów, z którymi kiedyś miał styczność”. Rzeczywiście,
romantyk co się zowie z tego Lanowicza. Nawet to jest jednak lepsze
niż "Seks to nie wszystko", gdzie bohaterka na każdym
kroku podkreśla, jaka to z niej postrzelona nimfomanka, a jedyne, co
robi przez całe opowiadanie, to seks z nieznajomym, i to bynajmniej
nie jakiś wyuzdany. Przypomnijmy, że zostaje ona za to ukarana
zamianą w wielką waginę, która będzie boleśnie penetrowana w
nieskończoność. Jakieś pytania?
Ale wróćmy do
"Miasteczka". Ta pożal się Boże powieść to dobitny
dowód na to, że nawet horror klasy B trzeba umieć pisać. Powyższa
recenzja to tylko wycinek moich przemyśleń – w "Miasteczku"
można się przyczepić do co drugiego zdania, do właściwie każdej
linijki dialogu, do każdego elementu jego idiotycznej fabuły.
Trzymajcie się od tej książki jak najdalej, bo relaks przy niej
zakończy się dla Was równie źle, jak dla Lanowiczów skończył
się urlop w Morwanach. Chciałbym w tym miejscu wyrazić nadzieję,
że obaj autorzy już osiągnęli "Miasteczkiem" dno i
niżej upaść nie mogą, ale to samo mówiłem po lekturze
"Pradawnego zła"... Powoli zbieram już więc siły na
kolejne starcie z ich prozą. Tym razem wezmę przed lekturą coś na
uspokojenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz