Przyznam skrycie, że
jestem fanem Tomasza Czarnego. Być może największym. Śledzenie
poczynań owego jegomościa sprawia mi iście masochistyczną
przyjemność. Regularnie zapełnia on swój fanpage na Facebooku
postami, na które każdy zdrowo myślący człowiek może zareagować
tylko na trzy sposoby: śmiechem, niedowierzaniem lub załamaniem.
Żebranie o lajki, codzienne niemalże dzielenie się dumą z
napisania kolejnej strony opowiadania, wreszcie udostępnianie
pękatej kolekcji zdjęć pań w różnym stopniu negliżu – to
daje nam już jakiś obraz tego, z kim mamy do czynienia. Sam jednak
fakt, iż Czarny jest, mówiąc delikatnie, średnio sympatyczną
postacią, byłbym skłonny mu wybaczyć. Artyści to często buce
albo zwyczajne gnidy, jednak czytelnik jest gotów zapomnieć niemal
wszystko, jeśli spod ich ręki wyjdzie coś naprawdę dobrego.
Jak już pewnie się
domyślacie, Tomasz Czarny nie należy do tego ostatniego rodzaju
twórców.
O ile dobrze się
orientuję, zdołałem zapoznać się ze wszystkimi tekstami jego
autorstwa, poza tymi, za dostęp do których trzeba zapłacić. Jego
dzieła z grubsza można podzielić na dwie kategorie: koszmarnie
zapominalne i niezapominalnie koszmarne. Jednocześnie mówienie o
jakichkolwiek kategoriach w kontekście Czarnego to i tak nadużycie.
Tak naprawdę wszystkie jego opowiadania można streścić jednym
schematem: złe kukły robią krzywdę innym kukłom. Przykłady?
Proszę bardzo:
- „Potrzeby”:
Mężczyzna utyka na odludziu, gdy psuje się jego samochód.
Szczęśliwie trafia on na przybytek o nazwie Beze pub (???), którego
właściciel oferuje mu pomoc. Córki gospodarza zaczynają
bezwstydnie uwodzić gościa, po czym zapraszają go do spółkowania.
Okazuje się, że właściciel to sam Belzebub – stąd nazwa pubu
(??????) - a mężczyzna zostaje przez niego wykorzystany do krwawego
rytuału. Koniec.
- ”Świątynia”:
Mężczyzna zabiera kobietę do motelu, zabija ją i brutalnie
wybebesza, po czym wpuszcza w jej ciało węża. Trójka policjantów
robi oględziny zwłok. Koniec.
- ”Deser”: Stały
klient odwiedza prostytutkę, u której zamówił lody z odchodów.
Kobieta mówi mu, że ich „autorką” jest jej siostrzenica, ale
okazuje się, że tak naprawdę wydalił je z siebie pies. Koniec.
Opowiadania Czarnego są
zawsze śmieszne krótkie, zamieszkane przez postaci płaskie jak
deska do prasowania, i oparte wyłącznie na szoku, przemocy i
seksie. Najwyraźniej tyle wystarczy, by tworzyć horror ekstremalny,
gatunek, który Czarny sobie obrał i wiernie się jego trzyma (jeśli
nie liczyć małego wyskoku w postaci opowiadania „Brzytwa”,
gdzie pisarz przedstawia opowieść o niedoszłym samobójstwie na
poziomie emowatych wypocin czternastolatka). W pewnym momencie nasz
autor postanowił jednak, że pisanie kulejących warsztatowo
historyjek i publikowanie ich na portalach grozy to za mało. W ten
sposób narodził się zdumiewający projekt o nie mniej
zdumiewającej nazwie – Gorefikacje. Była to darmowa antologia w
formie e-booka, w której Czarny zebrał opowiadania polskich autorów
grozy utrzymane w stylistyce gore.
Paskudnie narysowana,
śmierdząca najtańszą amatorszczyzną okładka nie zapowiadała
nic dobrego, i faktycznie – to dzięki Gorefikacjom zapoznałem się
po raz pierwszy z wieloma autorami, których mierność rok później
nie przestaje mnie przerażać. Poza tym oparcie całego zbioru na
stylistyce, z której raczej trudno zrobić punkt wyjścia do
ciekawej historii, odniosło dokładnie taki skutek, jakiego można
było się spodziewać. Jednocześnie kilka tekstów mogłem ze
spokojem uznać za naprawdę niezłe, choć paradoksalnie były to
te, które ekstremalną przemoc dawkowały umiarkowanie. Opowiadania
Dawida Kaina, Grzegorza Gajka i Pawła Waśkiewicza, a także
niewprawnie napisane, ale mające świetny pomysł wyjściowy „Jajko
niespodzianka” Tomasza Siwca, ratowały całość od zupełnej
porażki. Reszta tekstów była taka sobie albo zwyczajnie słaba.
Mimo to Czarny złapał
wiatr w żagle i niespełna rok później pojawiły się Gorefikacje
II. Mało tego – Gorefikacje II Tom I. I już mamy pierwszą
wątpliwość – po co podział na tomy, skoro pierwszy z nich jest
tej samej grubości, co GI? Czy nie logiczniej byłoby zrobić
Gorefikacje II i III, zamiast pokracznie brzmiących Gorefikacji II
Tom I i Gorefikacji II Tom II? I czemu za każdym kolejnym
powtórzeniem słowa „gorefikacje” czuję się odrobinę głupszy?
Odpowiedź na pierwsze
pytanie wydaje mi się dość prosta: Tomasz Czarny postanowił pluć
swoimi dziełami i projektami maszynowo, ale najwyraźniej doszedł
do wniosku, że w sumie nie wypada wypuszczać dwóch pełnych części
na przestrzeni, jak zakładam, kilku miesięcy. Dlaczego jednak nie
zebrał ich w całość i nie wydał jednego, dużego tomu, który i
tak pewnie długością nie dorównywałby choćby niedawnej
Zombiefilii? Cóż, dwie przygotowane antologie w autorskim CV
wyglądają lepiej niż jedna...
Ostatecznym dowodem
twórczej biegunki mojego ulubieńca jest to, że GII miały się
ukazać 1 marca - Czarny jednak do tego stopnia ujarał się swoim
projektem, że postanowił opublikować go grubo ponad tydzień
wcześniej niż obiecywał. Oczywiście całość poszła w sieć z
literówką w tytule na stronie i mocno kulejącą korektą – choć
to drugie pewnie raczej nie uległoby zmianie, gdyby antologia
jeszcze trochę odleżała. Niemniej takie działania zalatują
amatorszczyzną, a nie zbiorem aspirującym do miana profesjonalnie
wydanego.
No ale dobrze, kończę
już czepiać się szczegółów – strasznie się ten wstęp
wydłużył i jeszcze ktoś pomyśli, że to nie recenzja, a osobisty
atak na Tomasza Czarnego. Bynajmniej. Jego smród może się unosić
nad zbiorkiem i nieco pogarszać moje oczekiwania, ale prawda jest
taka, że on sam napisał tym razem tylko jedno opowiadanie – cała
reszta to efekt pracy innych osób. Ich lista nie nastraja co prawda
specjalnym optymizmem – w znakomitej większości powracają twórcy
z części pierwszej, a świeża krew to niemal bez wyjątku nazwiska
z zagranicy, których albo nie kojarzę, albo mam o nich średnie
zdanie. Bardzo dobre wrażenie robi za to tym razem okładka,
autorstwa Kornela Kwiecińskiego. Psuje ją niestety tzw. polecajka
Johna Eversona, ponieważ jej obecność jest moim skromnym zdaniem
niedopuszczalna – nie dość, że jedno z opowiadań jest autorstwa
tego pana, to jeszcze na 99% nie przeczytał on tego zbioru, więc
zwyczajnie nie ma prawa go polecać. Wiem, czepiam się i czepiam,
choć mówiłem, że przestanę. Szkopuł w tym, że naprawdę jest czego.
Całość otwiera krótka
przedmowa autorstwa Edwarda Lee, też zresztą obecnego w antologii.
Niestety, pseudoakademickie podejście, wyrażenia typu „literacki
totalitaryzm” czy wmawianie odbiorcy, że obecność prozy
ekstremalnej świadczy o rozwoju sztuki pisarskiej każą mi
stwierdzić, że Lee raczej daleko do miana tytana publicystyki.
Dalej mamy podziękowania
– i nawet tutaj muszę się na chwilę zatrzymać. Czarny czuje
potrzebę podlizania się wszystkim portalom patronującym
projektowi, co jest ruchem, delikatnie mówiąc, zbędnym. Co więcej,
zamieszcza on „podziękowania specjalne” dla wszystkich czworga
autorów zagranicznych, którzy pojawili się w antologii. Aż taka
to wielka łaska, że udostępnili oni swoje teksty? Amatorstwo
ponownie daje o sobie znać.
I w tym miejscu
przechodzimy wreszcie do opowiadań. Pierwszym z nich są „Strzępy
skóry” Krzysztofa Maciejewskiego, jedynego polskiego autora, który
nie pojawił się w GI. Historia o demonie grasującym po szpitalnym
wydziale dermatologicznym niewątpliwie ma potencjał, ale autor
kończy króciutką opowieść w momencie, w którym powinien zacząć
ją rozkręcać. Językowo jest tu całkiem nieźle, choć nadmiernie
poetyckie, a jednocześnie okropnie banalne rozważania rozrzucone po
całym opowiadaniu autor mógłby sobie zwyczajnie darować. I mały
detal – jeden z pacjentów jest powszechnie nazywany Gollumem, co
wypada średnio wiarygodnie, zważywszy na osadzenie akcji w latach
dziewięćdziesiątych. Może się mylę, ale wydaje mi się, że
znajomość postaci z Tolkiena nie stanowiła wtedy takiej
oczywistości jak teraz, gdy wszyscy są już dawno zaznajomieni z
ekranizacjami.
Niestety, choć „Strzępy”
są ogólnie zupełnie znośne, jako otwarcie antologii sprawiają
się średnio. I tutaj doszukuję się ręki Czarnego – najchętniej
wrzuciłby on z pewnością siebie samego na pierwszą linię frontu,
ale postanowił się opamiętać i z grzeczności zasłonił się
Maciejewskim – krótkim, niepozornym, niewybijającym się,
szykującym czytelnika na cios poniżej pasa.
I tak właśnie sam
Czarny, na miejscu drugim, atakuję nas „Niszą”. Pusty śmiech
mnie bierze, gdy czytam w innych recenzjach, że opowiadanie to ma
niesamowitą głębię i drugie dno, a przy tym skłania do głębokich
refleksji. Mnie niestety naszła tylko jedna: jak można pisać takie
dziadostwo? Na kilku ledwie stronach otrzymujemy historię
bezimiennej (a jakże) dziewczyny, która zostaje zniewolona przez
zwyrodniałych filmowców, każących jej znosić przed kamerą
rozmaite obrzydlistwa, jak choćby jedzenie odchodów czy seks ze
wszystkim, co autor uznaje za szczyt ohydy: zwierzętami,
niepełnosprawnymi umysłowo i – o zgrozo! - karłami (wiadomo, ta
sama kategoria). Wszystkie te sceny przeplata dla niepoznaki
backstory tak banalne, że aż szkoda poświęcać na nie miejsca.
Jedyna „oryginalna” rzecz w całym tekście to to, że nasza
pozbawiona przez autora choćby krzty osobowości bohaterka była za
młodu molestowana nie przez ojca, a przez matkę.
Opowiadania takie jak to
dowodzą, że gore nie powinno być oddzielnym gatunkiem, a co
najwyżej jednym z elementów horroru – pobieżne opisanie paru
tortur to żadna literatura. I niech tylko ktoś mi spróbuje
powiedzieć, że „Nisza” stanowi ponurą refleksję nad ludzką
naturą. Całość jest absolutnie odrealniona i pozbawiona choćby
najdelikatniej rozrysowanego tła, postaci to pozbawione krzty
charakteryzacji, typowe dla twórczości Czarnego kukły, a
zakończenie jest tu chyba tylko po to, żeby do seksu dodać trochę
rozlewu krwi. Jeśli szukacie mizoginistycznego, płytkiego, a w
dodatku kiepsko napisanego szorta – bo pełnoprawnym opowiadaniem
się tego nazwać nie da – lepiej trafić nie mogliście. Przy
okazji - gratuluję gustu.
Następnie przychodzi
kolej na pierwszego gościa z zagranicy - Charlee Jacob. Umieszczenie
jej zaraz po Czarnym to dosyć zabawna decyzja – zarówno „Nisza”,
jak i „Duchy wilków” są bowiem krótkie i nastawione na ohydę
i nic poza tym, ale stylistycznie mamy tu do czynienia z całkowitymi
przeciwieństwami. Czarny pisze łopatologicznie, bez żadnej zabawy
słowem czy konstrukcją; Jacob ma z kolei wyraźne aspiracje
poetyckie. Problem polega na tym, że jest to poezja mocno
grafomańska. Przebicie się przez tych parę stron sprawiło mi
niespodziewanie wiele wysiłku i mogę się tylko zastanawiać, ile w
tym ewentualnej winy tłumacza. Pozwolę sobie zacytować kilka
wdzięczniejszych fragmentów:
„Pragnę jedynie
głaskać twe ciało i dać się wchłonąć twojej trawestacji.”
„Zamordował ją w
końcu, własnymi rękoma rozszarpał bezduszne ciało na kawałki,
śniąc o księżycowym świetle barwy rtęci i delirium
urzeczywistnionym w galwanicznym ludobójstwie...”
„Warstwy rozdartych
trucheł – zanurzanie się w pachnącej rują padlinie, całkowite
opróżnianie świeżo zabitych ofiar – sprawiły, że Milo jęczał
przez sen, rozgorączkowany od ekstatycznych doznań brutalnego
używania sobie.”
Szkoda słów. Życzliwy
recenzent mógłby powiedzieć, że mamy tu do czynienia z
onirycznym, zagadkowym i naturalistycznym utworem o wilkołakach.
Moim zaś skromnym zdaniem tekst Jacob to pseudopoetycki bełkot.
Po tak bolesnym
falstarcie zadanie uratowania antologii przypada Markowi Grzywaczowi,
będącemu zarazem niefortunnym tłumaczem zagranicznych opowiadań
zawartych w zbiorze. Byłem gotów uwierzyć, że mu się uda: autor
ten zdążył popełnić kilka wcale niezłych tekstów, a
„Stroboskopy” są dziełem niemal równie długim, jak wszystkie
trzy poprzednie opowiadania razem wzięte, co może dawać nadzieję
na trochę bardziej skomplikowaną, bogatszą fabułę. Niestety,
mimo lekkiego pióra – czasem chyba wręcz zbyt lekkiego - Grzywacz
najzwyczajniej w świecie przynudza. Niewątpliwie nie służy mu
zaburzona chronologia i w sumie niespecjalnie ciekawy pomysł
wyjściowy – ot, kolejna opowieść o prześladowaniu zza grobu.
Autorowi zdarzają się też bzdurki, które korekta powinna wyłapać
(„inna faza REM”). Ogółem „Stroboskopy” to tekst przyzwoity,
ale kompletnie zapominalny.
Nie można tego z kolei
powiedzieć o „Fundacji Hackenholta” autorstwa Łukasza
Radeckiego, która stanowi bodaj największe kuriozum zbiorku. Teksty
w Gorefikacjach - i pierwszych, i drugich – dzielą się na lżejsze
i cięższe, ale wrzucanie między nie śmiertelnie poważnego
opowiadania o Holocauście wydaje mi się zwyczajnie niesmaczne. Nie
pomaga tu fakt, iż Radecki to, moim zdaniem, twórca cokolwiek
skromnego kalibru, a w „Fundacji” objawiają się wszystkie
irytujące elementy stale pojawiające się w jego dziełach.
Wprowadzenie głównego bohatera następuje poprzez suchą notkę
biograficzną, godną raczej rozprawy historycznej niż opowiadania.
Monstrualnie rozrośnięte akapity mocno zniechęcają do lektury, a
przypisy rozpraszają i każą podejrzewać, że autor bardzo chce
się wykazać wiedzą. Szczęśliwie czas akcji nie pozwala
Radeckiemu na zawarcie innego stałego punktu swoich utworów –
nic niewnoszących i jałowych rozważań na temat stanu współczesnej
muzyki popularnej, ewentualnie chwaleniem się przez
autora znajomością historii metalu. Te ostatnie godnie zastępują jednak długie fragmenty wyglądające jak wyjątki z
podręcznika do historii bądź narracja z „Sensacji XX wieku” -
czytanie sobie tego wszystkiego w głowie głosem Bogusława
Wołoszańskiego to zresztą jeden z niewielu sposobów na to, by
dotrzeć do końca opowiadania. W tekście razi też zatrzęsienie
literówek i błędów, niektórych całkiem zabawnych –
przykładowo według Radeckiego „Ojcze nasz” to po niemiecku...
„Father Unser”.
Nie wątpię oczywiście
w szczerość intencji autora – na wszelki wypadek zresztą
pompatycznie zadedykował on „Fundację” wszystkim ofiarom
„ostatecznego rozwiązania”. Nie zmienia to jednak faktu, że
całość wypada banalnie i oklepanie. Na dobrą sprawę to jedna z
miliona historii o tzw. dobrym Niemcu – tutaj Kurcie Gersteinie,
który zostaje zmuszony do udziału w testowaniu Cyklonu B w obozie w
Bełżcu. Muszę przyznać, że opisy bestialstwa są naprawdę
przejmujące, prawdopodobnie wręcz najlepsze w całym zbiorze, ale
tematyka była już poruszana tyle razy przez lepszych twórców niż
Radecki, a ich teksty raczej nie trafiały do zbiorków mających na
celu przede wszystkim dostarczenie rozrywki. Może lepiej by było
zostawić „Fundację” na zakończenie „Gorefikacji”, mocny
finał, przypominający, że w rzeczywistości zdarzały się jeszcze
gorsze rzeczy niż te, które wymyślili pozostali autorzy?
Nie dostajemy jednak
czasu na taką refleksję – po Radeckim pojawia się Edward Lee z
„Dritifilią”. Nie jest to najrozsądniejszy wybór. Lee, jak
wiadomo, słynie z jechania po bandzie – tylko dlatego zresztą
ktokolwiek zwraca na niego uwagę. Mistrz słowa z niego żaden –
już na pierwszej stronie dostajemy sztywny dialog, w którym wyraz
„problem” pada o parę razy za dużo. Tłumacz tym razem z kolei
wyraźnie odpłynął. Przekład jest po prostu straszny, pełno tu
podstawowych błędów, a natężenie literówek oraz zdań i wyrażeń
brzmiących skrajnie nie po polsku jest najzwyczajniej w świecie
przerażające. Spójrzmy choćby na takie fragmenty (podkreślenia
moje):
„Wydawał się nie na
miejscu w swoim garniturze Armani, kiedy szedł powoli
chodnikiem przed sądem hrabstwa na Third Avenue, tuż obok
bezdomnych i narkomanów sunących w swej niedoli prosto do
cuchnącego Nigdzie.”
“I pamiętał, co
powiedziała mu wcześniej: miałam do czynienia z gorszymi. Słowa
przynoszące Barrowsowi pocieszenie, ale… Jak daleko bardziej
gorszymi? – nie mógł się nie zastanawiać.”
“Wychowali ciebie
kochający i dobrzy rodzice?”
„Nie chciałabym
zabrzmieć pretensjonalnie, panie Barrows, ale w leczeniu
takich przypadków jak pański jestem prawdopodobnie najlepsza w
kraju. Idź teraz do domu.”
I mój osobisty faworyt:
„Nakryła mnie, jak
wyjadałem zużyte Kleenexy
z kosza na śmieci.”
Drogi tłumaczu: po
polsku mówimy na to “chusteczki”. Dobrze, że bohater nie
wygrzebywał ich z Hefty baga. W skrócie – całość wygląda jak
tłumaczona na kolanie przez totalnego dyletanta.
Ale przekład to jedno.
Samo opowiadanie też niespecjalnie się broni. W razie gdyby cytaty
nie wystarczyły – dritifilia polega na czerpaniu przyjemności
seksualnej z jedzenia flegmy. Dotknięty tą dewiacją bohater
spowiada się specjalistce w dziedzinie parafilii. Ich rozmowa składa
się z dwóch części: opisu jego chorych działań oraz wyliczanki
wymieniającej podobne schorzenia, jaką w odpowiedzi raczy go pani
doktor. Potem dostajemy „szokujące” zakończenie i... tyle.
Strata czasu. Bonusowe punkty za szanowaną psycholog, która na
poważnie traktuje teorie Freuda i test Rorschacha, od dobrych kilku
dekad uznawane za zupełnie przestarzałe.
„Umysł mordercy”
Sylwii Błach to z kolei jedno z tych opowiadań, w których
absolutnie nic nie trzyma się kupy. Oto troje studentów
kryminologii – o psychice, która wykluczyłaby ich z kariery w tej
dziedzinie pewnie w pierwszym semestrze – bierze udział w
tajemniczym eksperymencie. Nasi bohaterowie otrzymują niepowtarzalną
okazję, by niczym w „Incepcji” wejść do głowy innej osoby –
w tym wypadku... mordercy i gwałciciela. Mają oni w ten sposób
odkryć, gdzie znajduje się ciało jego ostatniej ofiary. Warto
dodać, że choć nasze trio to Magda, Marek i Jacek, osoby
nadzorujące nazywają się Jakub i... Joseph. Żeby było jeszcze
śmieszniej, zbrodniarz ów zwie się Joseph Samuel (aha, na łącznie
sześć postaci dwie mają tak samo na imię). Co więcej, skazano go
na... dekapitację. Mało tego, funkcje życiowe odciętej głowy są
sztucznie podtrzymywane. Aha. „W tym momencie o wiele łatwiej było
nam wymyślić mechanizmy podtrzymujące głowę przy życiu niż
znaleźć sposoby na zapanowanie nad całym organizmem.” Spoko. Gdy
kryminolodzy in spe wchodzą
do świadomości Samuela, opowiadanie jest już w stanie zapewnić
nam tylko serię wykrzyknień rodem z twórczości Guya N. Smitha,
obowiązkową dawkę przekleństw i przemocy, oraz coś, co od biedy
dałoby się nazwać puentą, gdyby nie była ona tak okropnie
nieśmieszna.
Przyznam, że twórczości
Błach poza „Gorefikacjami” nie widziałem. Już jednak w
pierwszym tomie uderzył mnie jej oczywisty brak jakiegokolwiek
talentu. Dość powiedzieć, że jej króciutkie opowiadanie zwało
się „Dwa słowa”, chociaż jedyne wyrażenie, do którego mógł
się odnosić tytuł, składało się z aż sześciu wyrazów. Tym
razem wcale nie jest lepiej – pomysł razi prostotą, wykonanie
pozostawia wiele do życzenia, a styl nadal można nazwać kiepskim –
w porywach. Słabizna na poziomie wypocin średnio kreatywnego
gimnazjalisty.
Paweł Mateja przedstawia
nam z kolei kontynuację swojego „Ibidem”, które pojawiło się
w pierwszych Gorefikacjach. Tak wtedy, jak i tym razem tekst niestety
zupełnie po mnie spłynął. Chaotyczna, nużąca seria przemyśleń
dotyczących zapewne natury istnienia wypada z głowy minutę po jej
przeczytaniu. Na całe szczęście jest bardzo krótka.
Dawida Kaina cenię za
niespotykany w środowisku warsztat, ale w jego stylu – przyznam,
bardzo charakterystycznym – jest coś, co mnie irytuje. Chyba
chodzi o humorystyczny, luzacki ton, który wydaje mi się być
cokolwiek wymuszony i drażniący. Nie inaczej wygląda to w „Palce
lizać”. Autor strasznie stara się oddać język małego
miasteczka – dzieci wołają „fak”, „o bosze”, „serialnie”
(w sensie że „serio”) i wreszcie – proszę zapiąć pasy -
„niezłe bulszity pan wciska”; starowinki zapytują „csoo” i
wyzywają ludzi od „szatanistów”, a na koniec w jednym zdaniu
powołują się na Biblię i wzywają do zagazowywania miejscowych
hultajów. Śmieszne? Straszliwie. Pojawia się też spóźnione o
jakieś pół dekady nawiązanie do... Krzysztofa Kononowicza.
Fabuła: znany biznesmen
szykuje się do otwarcia cukierni w małej miejscowości. Na
przedpremierową degustację zaprasza nastolatka o wdzięcznym
imieniu Tobiasz, który spędza większość wolnego czasu męcząc z
kolegami miejscowego mutanta zwanego Jęzorem. Biznesmen, Tobiasz i
Jęzor koniec końców spotykają się w krwawej i obrzydliwej scenie
finałowej.
Opowiadanie jest –
znowu! - śmiesznie krótkie i sprawia wrażenie pisanego na kolanie.
Widzę tutaj dwie możliwości: albo Kain jest jednak twórcą o dość
ograniczonym potencjale, albo wiedział, że do Gorefikacji nie ma
się co specjalnie wysilać. Jak by nie było – zawód.
Sytuację nieco ratuje
„Martwa dziewczyna na poboczu” Johna Eversona. Całość po raz
już nie wiem który jest bardzo krótka, a tłumaczenie znowu
momentami razi („podróżowałem wypożyczonym samochodem po
żwirowanej drodze na środku Bóg-wie-gdzie”; „- Kim jesteś? -
Uznaj, że jestem przyjaciółką Diabła”). Na szczęście tym
razem porządna historia niemal pozwala przymknąć na nie oko. No,
może nie historia sama w sobie – nasz bohater natrafia na to, co
obiecuje tytuł, z tym że dziewczyna niezupełnie jest martwa; ma za
to ochotę na - a jakże! - seks. Opowiadanie opiera się jednak na
tym, co dzieje się potem – owa, khem, przyjaciółka Diabła
stawia naszego dzielnego podróżnika przed poważnym dylematem.
Czytając, naprawdę czułem trudność sytuacji, z której nie było
dobrego wyjścia – a to już o wiele więcej, niż był w stanie
osiągnąć którykolwiek inny autor w GII.
Dobrą passę podtrzymuje
Tomasz Siwiec ze swoim obłędnie zabawnym „Ureu Hydroxynerum”.
Co prawda sporo humoru wynika z powalającej niezgrabności
literackiej autora – to trzeba przeczytać, żeby uwierzyć.
Krzysztof Rutkiewicz, szanowany biznesmen – historia początków
jego kariery pokazuje, że Siwiec raczej nie zostanie rekinem
finansjery – właśnie świętuje wielki sukces: otrzymanie
propozycji współpracy od „największej sieci handlowej świata”
– World Center (!). Niestety, niedługo później okazuje się, że
cierpi na zaawansowanego raka mózgu. Jego znajomy, były poseł,
proponuje mu alternatywną metodę leczenia – tajemniczą kurację
w Tajlandii, która uratowała życie m.in. Kwaśniewskiemu i
Lepperowi (!!!). Zdradzać więcej byłoby zbrodnią; powiem tylko, że
całość to duchowy następca „Jajka niespodzianki”, jednego z
najmocniejszych punktów pierwszych Gorefikacji.
Siwiec zawsze łączy
szalone pomysły z niewiarygodnie ubogim warsztatem – tradycja ta
zostaje podtrzymana i tutaj. Powiedzmy, że World Center i gościnne
występy polityków to tylko wierzchołek góry lodowej. To jednak
ten typ tekstu, nad którym załamiemy czasem ręce albo wręcz
wybuchniemy śmiechem, ale mimo to brniemy dalej, bo lektura
najzwyczajniej w świecie sprawia frajdę. Mimo wszystko „Ureu”
to zatem numer jeden całego zbioru.
Kwartet biednie
przetłumaczonych tekstów zamykają „Klisze” Ryana Hardinga.
Tutaj moim absolutnym faworytem jest wyrażenie „nigdy więcej tych
niedbałych sekund”. Czytelnikom proponuję wpisać w wyszukiwarkę
„sloppy seconds”, sam zaś wstrzymam się od dalszego komentarza.
Samo opowiadanie jest w
miarę znośne, choć jednocześnie trochę zbyt głupie, by można
było potraktować je choćby w miarę poważnie. Nasz nastoletni
bohater dorabia sobie pracując w salonie fotograficznym.
Najbystrzejszy morderca w historii ot, tak, postanawia wywołać u
niego zdjęcia kobiet przetrzymywanych w jego piwnicy (akcja dzieje
się dawno, dawno temu, a konkretnie w roku 2001). Chłopak
postanawia złożyć mu gospodarską wizytę...
Harding zaczyna nieźle,
ale opowiadanie zmierza donikąd. Niespecjalnie zaskakujący twist ma
miejsce prawie na samym początku, a potem całość traci impet. W
dodatku potoczny styl autora nie brzmi najlepiej po polsku, przez co
„Klisze” dość szybko zaczynają męczyć. Jednym słowem –
zapychacz.
A skoro o zapychaczach
mowa – po Hardingu czas na Krzysztofa T. Dąbrowskiego. „Pozory
mylą” z pierwszych Gorefikacji i „Sępy” z drugiego numeru śp.
Horror Masakry to jedyny kontakt, jaki miałem z twórczością tego
pana. Bez chwili zwątpienia mogę jednak stwierdzić, że były to
jedne z najgorszych opowiadań, jakie kiedykolwiek czytałem,
zwłaszcza to drugie. „Oto ciało moje”, jego wkład w GII, jest
tekstem mniej zabawnym, za to bardziej nijakim. Można powiedzieć,
że to nieślubne dziecko „Fundacji Hackenholta” i „Niszy” –
dostajemy parę stron masowych tortur i mordów przemieszanych z
okazjonalnymi rozważaniami natury egzystencjalnej. Całość
wyparowuje z głowy parę chwil po lekturze. Ziew.
„Pierdolić to!”
Grzegorza Gajka obiecuje rozbudzenie swoim przewdzięcznym tytułem,
a autor był jednym z mocniejszych punktów pierwszych Gorefikacji.
Niestety, w nowym opowiadaniu okazuje się on być zagorzałym wyznawcą
szkoły literackiej, której motto brzmi „Patrzcie jaki jestem
śmieszny”. Pożałowania godne dowcipaski i gry słowne znajdują
się wszędzie, gdzie autor zdołał je wepchnąć. Przykład? Czemu
nie, przy okazji dostaniemy streszczenie historii:
„Kiblowa sprężyna to
towar deficytowy, więc konieczna jest wyprawa na skraj miasta, do
dużego marketu narzędziowego, którego nazwy nie wymienię, ale
możecie ją kojarzyć z ksywką pewnego polskiego…khem…artysty
oraz imieniem czarownika Merlina.”
Śmieszne, nie? Ten Gajek
to wie, jak rozbawić czytelnika. Takie oto niesamowicie dowcipne,
sarkastyczne marudzenie wypełnia parę stron, aż w końcu już w
samym sklepie nasz kabareciarz nie wytrzymuje i prowokuje zupełnie
niewiarygodną rozróbę przywodzącą na myśl starego, dobrego (?)
Postala. I na tym koniec. Po lekturze doszedłem do wniosku, że czas
najwyższy faktycznie powiedzieć „pierdolić to!” i wyrzucić
Gorefikacje II do kosza (na pulpicie), ale pozostały już tylko dwa
ostatnie opowiadania, więc postanowiłem wziąć głęboki oddech i
zmusić się do kontynuowania lektury.
Szybko zacząłem żałować swojej decyzji. „Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów” Karola Mitki dotyka poważnego i aktualnego tematu – pedofilii w Kościele. Zagadnienie to wymaga dużej ostrożności i precyzji, unikania jednoznacznych schematów i nadmiernych uproszczeń. Mitka jako pisarz przez duże „P” zdaje sobie z tego sprawę doskonale: otrzymujemy zatem opowieść o spasionym, paskudnym klesze, który namiętnie jara zielsko i żłopie wódę, a dzieciaki stoją w kolejce do jego gabinetu, by mógł je on po kolei pomolestować. Oczywiście czeka go krwawa zemsta ze strony jednego z podopiecznych. Literatura najwyższych lotów.
Ostatnie opowiadanie to
„Wodnik” Rafała Kulety, którego „Pornopolis” z pierwszych
Gorefikacji stanowiło zabawę słowem tak radykalną, że nawet
wśród Towarzystwa Wzajemnej Adoracji, jakim jest polska scena
grozy, mało kto był w stanie przyznać, że tekst zdołał
przemęczyć. Z początku można pomyśleć, że autor wyraźnie
wziął uwagi do siebie: „Wodnik” przez pierwszych kilka stron wydaje się być w porównaniu do poprzednika opowiadaniem wręcz łopatologicznym.
Całość zaczyna się sielanką zakochanej pary, wylegującej się
na plaży i toczącej dialogi tak czerstwe, że nie jestem w stanie
uwierzyć, że to nie parodia. Więcej, całość czyta się jakby
opowiadanie było adaptacją jakiegoś horroru Tromy. Kuleta ponownie
zaczyna jednak odpływać w swoje potoki słów w chwili, gdy z wody
nagle wychodzi... Może oddajmy tu głos autorowi:
„pentagrueliczno-gargantuicznie gigantyczny stwór morski”. Potem
ma miejsce rzeźnia, którą również pozwolę sobie zacytować, bo
niby czemu mam się śmiać w samotności:
„Ciała otwierały się jak pudełka, z których wyskakiwały prawdziwe skarby i niespodzianki: organy, rany, wnętrza do wymiany, krwotoki, ślinotoki, łojotoki, zatoki, krew czerwona i czarna, flaki jak łańcuchy, serpentyny, krepiny, pętle żył, sznury ścięgien, pępowiny, myśli pełne kpiny i rzygowiny.”
„Ciała otwierały się jak pudełka, z których wyskakiwały prawdziwe skarby i niespodzianki: organy, rany, wnętrza do wymiany, krwotoki, ślinotoki, łojotoki, zatoki, krew czerwona i czarna, flaki jak łańcuchy, serpentyny, krepiny, pętle żył, sznury ścięgien, pępowiny, myśli pełne kpiny i rzygowiny.”
Nadal nie jestem
przekonany co do założenia stojącego za „łopatologiczną”
częścią tekstu, ale styl zaprezentowany powyżej to z pewnością
nie parodia – odnoszę wrażenie, że Kuleta chciałby tak pisać
cały czas. Doceniam starania autora – jest jasne, że praca nad
tekstem była dla niego mile spędzonym czasem. Niestety, jak
pokazało „Pornopolis”, taka pisanina to nic więcej, niż
literacka masturbacja: sprawia przyjemność tylko samemu onaniście i może jeszcze kilku dewiantom; większość ludzi na jej widok
reaguje jednak tylko obrzydzeniem lub konsternacją.
A jaka będzie Wasza
reakcja na Gorefikacje II, drodzy czytelnicy? Osobiście proponuję
nie sprawdzać. Poza Eversonem i Siwcem, których teksty może nie są
dobre, ale przynajmniej w jakiś
sposób ciekawe, zbiór nie ma absolutnie nic do zaoferowania.
Solidni twórcy się nie popisali, oddając do antologii marniutkie
teksty, sprawiające wrażenie napisanych zupełnie na odwal się.
Słabsi autorzy dostarczyli zaś kolejną porcję cienizny.
Opowiadania niemal bez wyjątku są śmiesznie krótkie, nudne i
kiepsko napisane, korekta i redakcja nie istnieją, a tłumacz
powinien za swoje wybryki dostać zakaz wykonywania zawodu.
Gorefikacje II od całkowitego potępienia ratuje jedynie fakt, że
jest to zbiór darmowy, dzięki czemu czytelnik marnuje tylko swój
czas, a nie pieniądze. Inaczej sprawa przedstawia się w przypadku
dzieła pewnego duetu, o którym opowiem przy następnej okazji...