środa, 9 kwietnia 2014

GOREFIKACJE II TOM I - RECENZJA

Przyznam skrycie, że jestem fanem Tomasza Czarnego. Być może największym. Śledzenie poczynań owego jegomościa sprawia mi iście masochistyczną przyjemność. Regularnie zapełnia on swój fanpage na Facebooku postami, na które każdy zdrowo myślący człowiek może zareagować tylko na trzy sposoby: śmiechem, niedowierzaniem lub załamaniem. Żebranie o lajki, codzienne niemalże dzielenie się dumą z napisania kolejnej strony opowiadania, wreszcie udostępnianie pękatej kolekcji zdjęć pań w różnym stopniu negliżu – to daje nam już jakiś obraz tego, z kim mamy do czynienia. Sam jednak fakt, iż Czarny jest, mówiąc delikatnie, średnio sympatyczną postacią, byłbym skłonny mu wybaczyć. Artyści to często buce albo zwyczajne gnidy, jednak czytelnik jest gotów zapomnieć niemal wszystko, jeśli spod ich ręki wyjdzie coś naprawdę dobrego.
Jak już pewnie się domyślacie, Tomasz Czarny nie należy do tego ostatniego rodzaju twórców.
O ile dobrze się orientuję, zdołałem zapoznać się ze wszystkimi tekstami jego autorstwa, poza tymi, za dostęp do których trzeba zapłacić. Jego dzieła z grubsza można podzielić na dwie kategorie: koszmarnie zapominalne i niezapominalnie koszmarne. Jednocześnie mówienie o jakichkolwiek kategoriach w kontekście Czarnego to i tak nadużycie. Tak naprawdę wszystkie jego opowiadania można streścić jednym schematem: złe kukły robią krzywdę innym kukłom. Przykłady? Proszę bardzo:
- „Potrzeby”: Mężczyzna utyka na odludziu, gdy psuje się jego samochód. Szczęśliwie trafia on na przybytek o nazwie Beze pub (???), którego właściciel oferuje mu pomoc. Córki gospodarza zaczynają bezwstydnie uwodzić gościa, po czym zapraszają go do spółkowania. Okazuje się, że właściciel to sam Belzebub – stąd nazwa pubu (??????) - a mężczyzna zostaje przez niego wykorzystany do krwawego rytuału. Koniec.
- ”Świątynia”: Mężczyzna zabiera kobietę do motelu, zabija ją i brutalnie wybebesza, po czym wpuszcza w jej ciało węża. Trójka policjantów robi oględziny zwłok. Koniec.
- ”Deser”: Stały klient odwiedza prostytutkę, u której zamówił lody z odchodów. Kobieta mówi mu, że ich „autorką” jest jej siostrzenica, ale okazuje się, że tak naprawdę wydalił je z siebie pies. Koniec.
Opowiadania Czarnego są zawsze śmieszne krótkie, zamieszkane przez postaci płaskie jak deska do prasowania, i oparte wyłącznie na szoku, przemocy i seksie. Najwyraźniej tyle wystarczy, by tworzyć horror ekstremalny, gatunek, który Czarny sobie obrał i wiernie się jego trzyma (jeśli nie liczyć małego wyskoku w postaci opowiadania „Brzytwa”, gdzie pisarz przedstawia opowieść o niedoszłym samobójstwie na poziomie emowatych wypocin czternastolatka). W pewnym momencie nasz autor postanowił jednak, że pisanie kulejących warsztatowo historyjek i publikowanie ich na portalach grozy to za mało. W ten sposób narodził się zdumiewający projekt o nie mniej zdumiewającej nazwie – Gorefikacje. Była to darmowa antologia w formie e-booka, w której Czarny zebrał opowiadania polskich autorów grozy utrzymane w stylistyce gore.
Paskudnie narysowana, śmierdząca najtańszą amatorszczyzną okładka nie zapowiadała nic dobrego, i faktycznie – to dzięki Gorefikacjom zapoznałem się po raz pierwszy z wieloma autorami, których mierność rok później nie przestaje mnie przerażać. Poza tym oparcie całego zbioru na stylistyce, z której raczej trudno zrobić punkt wyjścia do ciekawej historii, odniosło dokładnie taki skutek, jakiego można było się spodziewać. Jednocześnie kilka tekstów mogłem ze spokojem uznać za naprawdę niezłe, choć paradoksalnie były to te, które ekstremalną przemoc dawkowały umiarkowanie. Opowiadania Dawida Kaina, Grzegorza Gajka i Pawła Waśkiewicza, a także niewprawnie napisane, ale mające świetny pomysł wyjściowy „Jajko niespodzianka” Tomasza Siwca, ratowały całość od zupełnej porażki. Reszta tekstów była taka sobie albo zwyczajnie słaba.
Mimo to Czarny złapał wiatr w żagle i niespełna rok później pojawiły się Gorefikacje II. Mało tego – Gorefikacje II Tom I. I już mamy pierwszą wątpliwość – po co podział na tomy, skoro pierwszy z nich jest tej samej grubości, co GI? Czy nie logiczniej byłoby zrobić Gorefikacje II i III, zamiast pokracznie brzmiących Gorefikacji II Tom I i Gorefikacji II Tom II? I czemu za każdym kolejnym powtórzeniem słowa „gorefikacje” czuję się odrobinę głupszy?
Odpowiedź na pierwsze pytanie wydaje mi się dość prosta: Tomasz Czarny postanowił pluć swoimi dziełami i projektami maszynowo, ale najwyraźniej doszedł do wniosku, że w sumie nie wypada wypuszczać dwóch pełnych części na przestrzeni, jak zakładam, kilku miesięcy. Dlaczego jednak nie zebrał ich w całość i nie wydał jednego, dużego tomu, który i tak pewnie długością nie dorównywałby choćby niedawnej Zombiefilii? Cóż, dwie przygotowane antologie w autorskim CV wyglądają lepiej niż jedna...
Ostatecznym dowodem twórczej biegunki mojego ulubieńca jest to, że GII miały się ukazać 1 marca - Czarny jednak do tego stopnia ujarał się swoim projektem, że postanowił opublikować go grubo ponad tydzień wcześniej niż obiecywał. Oczywiście całość poszła w sieć z literówką w tytule na stronie i mocno kulejącą korektą – choć to drugie pewnie raczej nie uległoby zmianie, gdyby antologia jeszcze trochę odleżała. Niemniej takie działania zalatują amatorszczyzną, a nie zbiorem aspirującym do miana profesjonalnie wydanego.
No ale dobrze, kończę już czepiać się szczegółów – strasznie się ten wstęp wydłużył i jeszcze ktoś pomyśli, że to nie recenzja, a osobisty atak na Tomasza Czarnego. Bynajmniej. Jego smród może się unosić nad zbiorkiem i nieco pogarszać moje oczekiwania, ale prawda jest taka, że on sam napisał tym razem tylko jedno opowiadanie – cała reszta to efekt pracy innych osób. Ich lista nie nastraja co prawda specjalnym optymizmem – w znakomitej większości powracają twórcy z części pierwszej, a świeża krew to niemal bez wyjątku nazwiska z zagranicy, których albo nie kojarzę, albo mam o nich średnie zdanie. Bardzo dobre wrażenie robi za to tym razem okładka, autorstwa Kornela Kwiecińskiego. Psuje ją niestety tzw. polecajka Johna Eversona, ponieważ jej obecność jest moim skromnym zdaniem niedopuszczalna – nie dość, że jedno z opowiadań jest autorstwa tego pana, to jeszcze na 99% nie przeczytał on tego zbioru, więc zwyczajnie nie ma prawa go polecać. Wiem, czepiam się i czepiam, choć mówiłem, że przestanę. Szkopuł w tym, że naprawdę jest czego.
Całość otwiera krótka przedmowa autorstwa Edwarda Lee, też zresztą obecnego w antologii. Niestety, pseudoakademickie podejście, wyrażenia typu „literacki totalitaryzm” czy wmawianie odbiorcy, że obecność prozy ekstremalnej świadczy o rozwoju sztuki pisarskiej każą mi stwierdzić, że Lee raczej daleko do miana tytana publicystyki.
Dalej mamy podziękowania – i nawet tutaj muszę się na chwilę zatrzymać. Czarny czuje potrzebę podlizania się wszystkim portalom patronującym projektowi, co jest ruchem, delikatnie mówiąc, zbędnym. Co więcej, zamieszcza on „podziękowania specjalne” dla wszystkich czworga autorów zagranicznych, którzy pojawili się w antologii. Aż taka to wielka łaska, że udostępnili oni swoje teksty? Amatorstwo ponownie daje o sobie znać.

I w tym miejscu przechodzimy wreszcie do opowiadań. Pierwszym z nich są „Strzępy skóry” Krzysztofa Maciejewskiego, jedynego polskiego autora, który nie pojawił się w GI. Historia o demonie grasującym po szpitalnym wydziale dermatologicznym niewątpliwie ma potencjał, ale autor kończy króciutką opowieść w momencie, w którym powinien zacząć ją rozkręcać. Językowo jest tu całkiem nieźle, choć nadmiernie poetyckie, a jednocześnie okropnie banalne rozważania rozrzucone po całym opowiadaniu autor mógłby sobie zwyczajnie darować. I mały detal – jeden z pacjentów jest powszechnie nazywany Gollumem, co wypada średnio wiarygodnie, zważywszy na osadzenie akcji w latach dziewięćdziesiątych. Może się mylę, ale wydaje mi się, że znajomość postaci z Tolkiena nie stanowiła wtedy takiej oczywistości jak teraz, gdy wszyscy są już dawno zaznajomieni z ekranizacjami.
Niestety, choć „Strzępy” są ogólnie zupełnie znośne, jako otwarcie antologii sprawiają się średnio. I tutaj doszukuję się ręki Czarnego – najchętniej wrzuciłby on z pewnością siebie samego na pierwszą linię frontu, ale postanowił się opamiętać i z grzeczności zasłonił się Maciejewskim – krótkim, niepozornym, niewybijającym się, szykującym czytelnika na cios poniżej pasa.

I tak właśnie sam Czarny, na miejscu drugim, atakuję nas „Niszą”. Pusty śmiech mnie bierze, gdy czytam w innych recenzjach, że opowiadanie to ma niesamowitą głębię i drugie dno, a przy tym skłania do głębokich refleksji. Mnie niestety naszła tylko jedna: jak można pisać takie dziadostwo? Na kilku ledwie stronach otrzymujemy historię bezimiennej (a jakże) dziewczyny, która zostaje zniewolona przez zwyrodniałych filmowców, każących jej znosić przed kamerą rozmaite obrzydlistwa, jak choćby jedzenie odchodów czy seks ze wszystkim, co autor uznaje za szczyt ohydy: zwierzętami, niepełnosprawnymi umysłowo i – o zgrozo! - karłami (wiadomo, ta sama kategoria). Wszystkie te sceny przeplata dla niepoznaki backstory tak banalne, że aż szkoda poświęcać na nie miejsca. Jedyna „oryginalna” rzecz w całym tekście to to, że nasza pozbawiona przez autora choćby krzty osobowości bohaterka była za młodu molestowana nie przez ojca, a przez matkę.
Opowiadania takie jak to dowodzą, że gore nie powinno być oddzielnym gatunkiem, a co najwyżej jednym z elementów horroru – pobieżne opisanie paru tortur to żadna literatura. I niech tylko ktoś mi spróbuje powiedzieć, że „Nisza” stanowi ponurą refleksję nad ludzką naturą. Całość jest absolutnie odrealniona i pozbawiona choćby najdelikatniej rozrysowanego tła, postaci to pozbawione krzty charakteryzacji, typowe dla twórczości Czarnego kukły, a zakończenie jest tu chyba tylko po to, żeby do seksu dodać trochę rozlewu krwi. Jeśli szukacie mizoginistycznego, płytkiego, a w dodatku kiepsko napisanego szorta – bo pełnoprawnym opowiadaniem się tego nazwać nie da – lepiej trafić nie mogliście. Przy okazji - gratuluję gustu.

Następnie przychodzi kolej na pierwszego gościa z zagranicy - Charlee Jacob. Umieszczenie jej zaraz po Czarnym to dosyć zabawna decyzja – zarówno „Nisza”, jak i „Duchy wilków” są bowiem krótkie i nastawione na ohydę i nic poza tym, ale stylistycznie mamy tu do czynienia z całkowitymi przeciwieństwami. Czarny pisze łopatologicznie, bez żadnej zabawy słowem czy konstrukcją; Jacob ma z kolei wyraźne aspiracje poetyckie. Problem polega na tym, że jest to poezja mocno grafomańska. Przebicie się przez tych parę stron sprawiło mi niespodziewanie wiele wysiłku i mogę się tylko zastanawiać, ile w tym ewentualnej winy tłumacza. Pozwolę sobie zacytować kilka wdzięczniejszych fragmentów:
„Pragnę jedynie głaskać twe ciało i dać się wchłonąć twojej trawestacji.”
„Zamordował ją w końcu, własnymi rękoma rozszarpał bezduszne ciało na kawałki, śniąc o księżycowym świetle barwy rtęci i delirium urzeczywistnionym w galwanicznym ludobójstwie...”
„Warstwy rozdartych trucheł – zanurzanie się w pachnącej rują padlinie, całkowite opróżnianie świeżo zabitych ofiar – sprawiły, że Milo jęczał przez sen, rozgorączkowany od ekstatycznych doznań brutalnego używania sobie.”
Szkoda słów. Życzliwy recenzent mógłby powiedzieć, że mamy tu do czynienia z onirycznym, zagadkowym i naturalistycznym utworem o wilkołakach. Moim zaś skromnym zdaniem tekst Jacob to pseudopoetycki bełkot.

Po tak bolesnym falstarcie zadanie uratowania antologii przypada Markowi Grzywaczowi, będącemu zarazem niefortunnym tłumaczem zagranicznych opowiadań zawartych w zbiorze. Byłem gotów uwierzyć, że mu się uda: autor ten zdążył popełnić kilka wcale niezłych tekstów, a „Stroboskopy” są dziełem niemal równie długim, jak wszystkie trzy poprzednie opowiadania razem wzięte, co może dawać nadzieję na trochę bardziej skomplikowaną, bogatszą fabułę. Niestety, mimo lekkiego pióra – czasem chyba wręcz zbyt lekkiego - Grzywacz najzwyczajniej w świecie przynudza. Niewątpliwie nie służy mu zaburzona chronologia i w sumie niespecjalnie ciekawy pomysł wyjściowy – ot, kolejna opowieść o prześladowaniu zza grobu. Autorowi zdarzają się też bzdurki, które korekta powinna wyłapać („inna faza REM”). Ogółem „Stroboskopy” to tekst przyzwoity, ale kompletnie zapominalny.

Nie można tego z kolei powiedzieć o „Fundacji Hackenholta” autorstwa Łukasza Radeckiego, która stanowi bodaj największe kuriozum zbiorku. Teksty w Gorefikacjach - i pierwszych, i drugich – dzielą się na lżejsze i cięższe, ale wrzucanie między nie śmiertelnie poważnego opowiadania o Holocauście wydaje mi się zwyczajnie niesmaczne. Nie pomaga tu fakt, iż Radecki to, moim zdaniem, twórca cokolwiek skromnego kalibru, a w „Fundacji” objawiają się wszystkie irytujące elementy stale pojawiające się w jego dziełach. Wprowadzenie głównego bohatera następuje poprzez suchą notkę biograficzną, godną raczej rozprawy historycznej niż opowiadania. Monstrualnie rozrośnięte akapity mocno zniechęcają do lektury, a przypisy rozpraszają i każą podejrzewać, że autor bardzo chce się wykazać wiedzą. Szczęśliwie czas akcji nie pozwala Radeckiemu na zawarcie innego stałego punktu swoich utworów – nic niewnoszących i jałowych rozważań na temat stanu współczesnej muzyki popularnej, ewentualnie chwaleniem się przez autora znajomością historii metalu. Te ostatnie godnie zastępują jednak długie fragmenty wyglądające jak wyjątki z podręcznika do historii bądź narracja z „Sensacji XX wieku” - czytanie sobie tego wszystkiego w głowie głosem Bogusława Wołoszańskiego to zresztą jeden z niewielu sposobów na to, by dotrzeć do końca opowiadania. W tekście razi też zatrzęsienie literówek i błędów, niektórych całkiem zabawnych – przykładowo według Radeckiego „Ojcze nasz” to po niemiecku... „Father Unser”.
Nie wątpię oczywiście w szczerość intencji autora – na wszelki wypadek zresztą pompatycznie zadedykował on „Fundację” wszystkim ofiarom „ostatecznego rozwiązania”. Nie zmienia to jednak faktu, że całość wypada banalnie i oklepanie. Na dobrą sprawę to jedna z miliona historii o tzw. dobrym Niemcu – tutaj Kurcie Gersteinie, który zostaje zmuszony do udziału w testowaniu Cyklonu B w obozie w Bełżcu. Muszę przyznać, że opisy bestialstwa są naprawdę przejmujące, prawdopodobnie wręcz najlepsze w całym zbiorze, ale tematyka była już poruszana tyle razy przez lepszych twórców niż Radecki, a ich teksty raczej nie trafiały do zbiorków mających na celu przede wszystkim dostarczenie rozrywki. Może lepiej by było zostawić „Fundację” na zakończenie „Gorefikacji”, mocny finał, przypominający, że w rzeczywistości zdarzały się jeszcze gorsze rzeczy niż te, które wymyślili pozostali autorzy?

Nie dostajemy jednak czasu na taką refleksję – po Radeckim pojawia się Edward Lee z „Dritifilią”. Nie jest to najrozsądniejszy wybór. Lee, jak wiadomo, słynie z jechania po bandzie – tylko dlatego zresztą ktokolwiek zwraca na niego uwagę. Mistrz słowa z niego żaden – już na pierwszej stronie dostajemy sztywny dialog, w którym wyraz „problem” pada o parę razy za dużo. Tłumacz tym razem z kolei wyraźnie odpłynął. Przekład jest po prostu straszny, pełno tu podstawowych błędów, a natężenie literówek oraz zdań i wyrażeń brzmiących skrajnie nie po polsku jest najzwyczajniej w świecie przerażające. Spójrzmy choćby na takie fragmenty (podkreślenia moje):

„Wydawał się nie na miejscu w swoim garniturze Armani, kiedy szedł powoli chodnikiem przed sądem hrabstwa na Third Avenue, tuż obok bezdomnych i narkomanów sunących w swej niedoli prosto do cuchnącego Nigdzie.”
“I pamiętał, co powiedziała mu wcześniej: miałam do czynienia z gorszymi. Słowa przynoszące Barrowsowi pocieszenie, ale… Jak daleko bardziej gorszymi? – nie mógł się nie zastanawiać.”
“Wychowali ciebie kochający i dobrzy rodzice?”
„Nie chciałabym zabrzmieć pretensjonalnie, panie Barrows, ale w leczeniu takich przypadków jak pański jestem prawdopodobnie najlepsza w kraju. Idź teraz do domu.”
I mój osobisty faworyt:

„Nakryła mnie, jak wyjadałem zużyte Kleenexy z kosza na śmieci.”

Drogi tłumaczu: po polsku mówimy na to “chusteczki”. Dobrze, że bohater nie wygrzebywał ich z Hefty baga. W skrócie – całość wygląda jak tłumaczona na kolanie przez totalnego dyletanta.
Ale przekład to jedno. Samo opowiadanie też niespecjalnie się broni. W razie gdyby cytaty nie wystarczyły – dritifilia polega na czerpaniu przyjemności seksualnej z jedzenia flegmy. Dotknięty tą dewiacją bohater spowiada się specjalistce w dziedzinie parafilii. Ich rozmowa składa się z dwóch części: opisu jego chorych działań oraz wyliczanki wymieniającej podobne schorzenia, jaką w odpowiedzi raczy go pani doktor. Potem dostajemy „szokujące” zakończenie i... tyle. Strata czasu. Bonusowe punkty za szanowaną psycholog, która na poważnie traktuje teorie Freuda i test Rorschacha, od dobrych kilku dekad uznawane za zupełnie przestarzałe.

„Umysł mordercy” Sylwii Błach to z kolei jedno z tych opowiadań, w których absolutnie nic nie trzyma się kupy. Oto troje studentów kryminologii – o psychice, która wykluczyłaby ich z kariery w tej dziedzinie pewnie w pierwszym semestrze – bierze udział w tajemniczym eksperymencie. Nasi bohaterowie otrzymują niepowtarzalną okazję, by niczym w „Incepcji” wejść do głowy innej osoby – w tym wypadku... mordercy i gwałciciela. Mają oni w ten sposób odkryć, gdzie znajduje się ciało jego ostatniej ofiary. Warto dodać, że choć nasze trio to Magda, Marek i Jacek, osoby nadzorujące nazywają się Jakub i... Joseph. Żeby było jeszcze śmieszniej, zbrodniarz ów zwie się Joseph Samuel (aha, na łącznie sześć postaci dwie mają tak samo na imię). Co więcej, skazano go na... dekapitację. Mało tego, funkcje życiowe odciętej głowy są sztucznie podtrzymywane. Aha. „W tym momencie o wiele łatwiej było nam wymyślić mechanizmy podtrzymujące głowę przy życiu niż znaleźć sposoby na zapanowanie nad całym organizmem.” Spoko. Gdy kryminolodzy in spe wchodzą do świadomości Samuela, opowiadanie jest już w stanie zapewnić nam tylko serię wykrzyknień rodem z twórczości Guya N. Smitha, obowiązkową dawkę przekleństw i przemocy, oraz coś, co od biedy dałoby się nazwać puentą, gdyby nie była ona tak okropnie nieśmieszna.
Przyznam, że twórczości Błach poza „Gorefikacjami” nie widziałem. Już jednak w pierwszym tomie uderzył mnie jej oczywisty brak jakiegokolwiek talentu. Dość powiedzieć, że jej króciutkie opowiadanie zwało się „Dwa słowa”, chociaż jedyne wyrażenie, do którego mógł się odnosić tytuł, składało się z aż sześciu wyrazów. Tym razem wcale nie jest lepiej – pomysł razi prostotą, wykonanie pozostawia wiele do życzenia, a styl nadal można nazwać kiepskim – w porywach. Słabizna na poziomie wypocin średnio kreatywnego gimnazjalisty.

Paweł Mateja przedstawia nam z kolei kontynuację swojego „Ibidem”, które pojawiło się w pierwszych Gorefikacjach. Tak wtedy, jak i tym razem tekst niestety zupełnie po mnie spłynął. Chaotyczna, nużąca seria przemyśleń dotyczących zapewne natury istnienia wypada z głowy minutę po jej przeczytaniu. Na całe szczęście jest bardzo krótka.

Dawida Kaina cenię za niespotykany w środowisku warsztat, ale w jego stylu – przyznam, bardzo charakterystycznym – jest coś, co mnie irytuje. Chyba chodzi o humorystyczny, luzacki ton, który wydaje mi się być cokolwiek wymuszony i drażniący. Nie inaczej wygląda to w „Palce lizać”. Autor strasznie stara się oddać język małego miasteczka – dzieci wołają „fak”, „o bosze”, „serialnie” (w sensie że „serio”) i wreszcie – proszę zapiąć pasy - „niezłe bulszity pan wciska”; starowinki zapytują „csoo” i wyzywają ludzi od „szatanistów”, a na koniec w jednym zdaniu powołują się na Biblię i wzywają do zagazowywania miejscowych hultajów. Śmieszne? Straszliwie. Pojawia się też spóźnione o jakieś pół dekady nawiązanie do... Krzysztofa Kononowicza.
Fabuła: znany biznesmen szykuje się do otwarcia cukierni w małej miejscowości. Na przedpremierową degustację zaprasza nastolatka o wdzięcznym imieniu Tobiasz, który spędza większość wolnego czasu męcząc z kolegami miejscowego mutanta zwanego Jęzorem. Biznesmen, Tobiasz i Jęzor koniec końców spotykają się w krwawej i obrzydliwej scenie finałowej.
Opowiadanie jest – znowu! - śmiesznie krótkie i sprawia wrażenie pisanego na kolanie. Widzę tutaj dwie możliwości: albo Kain jest jednak twórcą o dość ograniczonym potencjale, albo wiedział, że do Gorefikacji nie ma się co specjalnie wysilać. Jak by nie było – zawód.

Sytuację nieco ratuje „Martwa dziewczyna na poboczu” Johna Eversona. Całość po raz już nie wiem który jest bardzo krótka, a tłumaczenie znowu momentami razi („podróżowałem wypożyczonym samochodem po żwirowanej drodze na środku Bóg-wie-gdzie”; „- Kim jesteś? - Uznaj, że jestem przyjaciółką Diabła”). Na szczęście tym razem porządna historia niemal pozwala przymknąć na nie oko. No, może nie historia sama w sobie – nasz bohater natrafia na to, co obiecuje tytuł, z tym że dziewczyna niezupełnie jest martwa; ma za to ochotę na - a jakże! - seks. Opowiadanie opiera się jednak na tym, co dzieje się potem – owa, khem, przyjaciółka Diabła stawia naszego dzielnego podróżnika przed poważnym dylematem. Czytając, naprawdę czułem trudność sytuacji, z której nie było dobrego wyjścia – a to już o wiele więcej, niż był w stanie osiągnąć którykolwiek inny autor w GII.

Dobrą passę podtrzymuje Tomasz Siwiec ze swoim obłędnie zabawnym „Ureu Hydroxynerum”. Co prawda sporo humoru wynika z powalającej niezgrabności literackiej autora – to trzeba przeczytać, żeby uwierzyć. Krzysztof Rutkiewicz, szanowany biznesmen – historia początków jego kariery pokazuje, że Siwiec raczej nie zostanie rekinem finansjery – właśnie świętuje wielki sukces: otrzymanie propozycji współpracy od „największej sieci handlowej świata” – World Center (!). Niestety, niedługo później okazuje się, że cierpi na zaawansowanego raka mózgu. Jego znajomy, były poseł, proponuje mu alternatywną metodę leczenia – tajemniczą kurację w Tajlandii, która uratowała życie m.in. Kwaśniewskiemu i Lepperowi (!!!). Zdradzać więcej byłoby zbrodnią; powiem tylko, że całość to duchowy następca „Jajka niespodzianki”, jednego z najmocniejszych punktów pierwszych Gorefikacji.
Siwiec zawsze łączy szalone pomysły z niewiarygodnie ubogim warsztatem – tradycja ta zostaje podtrzymana i tutaj. Powiedzmy, że World Center i gościnne występy polityków to tylko wierzchołek góry lodowej. To jednak ten typ tekstu, nad którym załamiemy czasem ręce albo wręcz wybuchniemy śmiechem, ale mimo to brniemy dalej, bo lektura najzwyczajniej w świecie sprawia frajdę. Mimo wszystko „Ureu” to zatem numer jeden całego zbioru.

Kwartet biednie przetłumaczonych tekstów zamykają „Klisze” Ryana Hardinga. Tutaj moim absolutnym faworytem jest wyrażenie „nigdy więcej tych niedbałych sekund”. Czytelnikom proponuję wpisać w wyszukiwarkę „sloppy seconds”, sam zaś wstrzymam się od dalszego komentarza.
Samo opowiadanie jest w miarę znośne, choć jednocześnie trochę zbyt głupie, by można było potraktować je choćby w miarę poważnie. Nasz nastoletni bohater dorabia sobie pracując w salonie fotograficznym. Najbystrzejszy morderca w historii ot, tak, postanawia wywołać u niego zdjęcia kobiet przetrzymywanych w jego piwnicy (akcja dzieje się dawno, dawno temu, a konkretnie w roku 2001). Chłopak postanawia złożyć mu gospodarską wizytę...
Harding zaczyna nieźle, ale opowiadanie zmierza donikąd. Niespecjalnie zaskakujący twist ma miejsce prawie na samym początku, a potem całość traci impet. W dodatku potoczny styl autora nie brzmi najlepiej po polsku, przez co „Klisze” dość szybko zaczynają męczyć. Jednym słowem – zapychacz.

A skoro o zapychaczach mowa – po Hardingu czas na Krzysztofa T. Dąbrowskiego. „Pozory mylą” z pierwszych Gorefikacji i „Sępy” z drugiego numeru śp. Horror Masakry to jedyny kontakt, jaki miałem z twórczością tego pana. Bez chwili zwątpienia mogę jednak stwierdzić, że były to jedne z najgorszych opowiadań, jakie kiedykolwiek czytałem, zwłaszcza to drugie. „Oto ciało moje”, jego wkład w GII, jest tekstem mniej zabawnym, za to bardziej nijakim. Można powiedzieć, że to nieślubne dziecko „Fundacji Hackenholta” i „Niszy” – dostajemy parę stron masowych tortur i mordów przemieszanych z okazjonalnymi rozważaniami natury egzystencjalnej. Całość wyparowuje z głowy parę chwil po lekturze. Ziew.

„Pierdolić to!” Grzegorza Gajka obiecuje rozbudzenie swoim przewdzięcznym tytułem, a autor był jednym z mocniejszych punktów pierwszych Gorefikacji. Niestety, w nowym opowiadaniu okazuje się on być zagorzałym wyznawcą szkoły literackiej, której motto brzmi „Patrzcie jaki jestem śmieszny”. Pożałowania godne dowcipaski i gry słowne znajdują się wszędzie, gdzie autor zdołał je wepchnąć. Przykład? Czemu nie, przy okazji dostaniemy streszczenie historii:
„Kiblowa sprężyna to towar deficytowy, więc konieczna jest wyprawa na skraj miasta, do dużego marketu narzędziowego, którego nazwy nie wymienię, ale możecie ją kojarzyć z ksywką pewnego polskiego…khem…artysty oraz imieniem czarownika Merlina.”
Śmieszne, nie? Ten Gajek to wie, jak rozbawić czytelnika. Takie oto niesamowicie dowcipne, sarkastyczne marudzenie wypełnia parę stron, aż w końcu już w samym sklepie nasz kabareciarz nie wytrzymuje i prowokuje zupełnie niewiarygodną rozróbę przywodzącą na myśl starego, dobrego (?) Postala. I na tym koniec. Po lekturze doszedłem do wniosku, że czas najwyższy faktycznie powiedzieć „pierdolić to!” i wyrzucić Gorefikacje II do kosza (na pulpicie), ale pozostały już tylko dwa ostatnie opowiadania, więc postanowiłem wziąć głęboki oddech i zmusić się do kontynuowania lektury.

Szybko zacząłem żałować swojej decyzji. „Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów” Karola Mitki dotyka poważnego i aktualnego tematu – pedofilii w Kościele. Zagadnienie to wymaga dużej ostrożności i precyzji, unikania jednoznacznych schematów i nadmiernych uproszczeń. Mitka jako pisarz przez duże „P” zdaje sobie z tego sprawę doskonale: otrzymujemy zatem opowieść o spasionym, paskudnym klesze, który namiętnie jara zielsko i żłopie wódę, a dzieciaki stoją w kolejce do jego gabinetu, by mógł je on po kolei pomolestować. Oczywiście czeka go krwawa zemsta ze strony jednego z podopiecznych. Literatura najwyższych lotów.

Ostatnie opowiadanie to „Wodnik” Rafała Kulety, którego „Pornopolis” z pierwszych Gorefikacji stanowiło zabawę słowem tak radykalną, że nawet wśród Towarzystwa Wzajemnej Adoracji, jakim jest polska scena grozy, mało kto był w stanie przyznać, że tekst zdołał przemęczyć. Z początku można pomyśleć, że autor wyraźnie wziął uwagi do siebie: „Wodnik” przez pierwszych kilka stron wydaje się być w porównaniu do poprzednika opowiadaniem wręcz łopatologicznym. Całość zaczyna się sielanką zakochanej pary, wylegującej się na plaży i toczącej dialogi tak czerstwe, że nie jestem w stanie uwierzyć, że to nie parodia. Więcej, całość czyta się jakby opowiadanie było adaptacją jakiegoś horroru Tromy. Kuleta ponownie zaczyna jednak odpływać w swoje potoki słów w chwili, gdy z wody nagle wychodzi... Może oddajmy tu głos autorowi: „pentagrueliczno-gargantuicznie gigantyczny stwór morski”. Potem ma miejsce rzeźnia, którą również pozwolę sobie zacytować, bo niby czemu mam się śmiać w samotności:
„Ciała otwierały się jak pudełka, z których wyskakiwały prawdziwe skarby i niespodzianki: organy, rany, wnętrza do wymiany, krwotoki, ślinotoki, łojotoki, zatoki, krew czerwona i czarna, flaki jak łańcuchy, serpentyny, krepiny, pętle żył, sznury ścięgien, pępowiny, myśli pełne kpiny i rzygowiny.”
Nadal nie jestem przekonany co do założenia stojącego za „łopatologiczną” częścią tekstu, ale styl zaprezentowany powyżej to z pewnością nie parodia – odnoszę wrażenie, że Kuleta chciałby tak pisać cały czas. Doceniam starania autora – jest jasne, że praca nad tekstem była dla niego mile spędzonym czasem. Niestety, jak pokazało „Pornopolis”, taka pisanina to nic więcej, niż literacka masturbacja: sprawia przyjemność tylko samemu onaniście i może jeszcze kilku dewiantom; większość ludzi na jej widok reaguje jednak tylko obrzydzeniem lub konsternacją.

A jaka będzie Wasza reakcja na Gorefikacje II, drodzy czytelnicy? Osobiście proponuję nie sprawdzać. Poza Eversonem i Siwcem, których teksty może nie są dobre, ale przynajmniej w jakiś sposób ciekawe, zbiór nie ma absolutnie nic do zaoferowania. Solidni twórcy się nie popisali, oddając do antologii marniutkie teksty, sprawiające wrażenie napisanych zupełnie na odwal się. Słabsi autorzy dostarczyli zaś kolejną porcję cienizny. Opowiadania niemal bez wyjątku są śmiesznie krótkie, nudne i kiepsko napisane, korekta i redakcja nie istnieją, a tłumacz powinien za swoje wybryki dostać zakaz wykonywania zawodu. Gorefikacje II od całkowitego potępienia ratuje jedynie fakt, że jest to zbiór darmowy, dzięki czemu czytelnik marnuje tylko swój czas, a nie pieniądze. Inaczej sprawa przedstawia się w przypadku dzieła pewnego duetu, o którym opowiem przy następnej okazji...

8 komentarzy:

  1. Jejku... Ktoś prawdę napisał w końcu... BRAWO!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam, to mnie rozśmieszyła twoja recenzja. Chętnie przeczytam jakieś twoje mistrzowskie iście opowiadania i zapoznam się z twoim podejrzewam solidnym portfolio.
    I dam Ci dobrą radę na przyszłość: nie obrażaj moich przyjaciół. Recenzja recenzją, ale...
    Tomasz Czarny

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak w ogóle można pisać o tych wszystkich obrzydliwościach?... Od kiedy usłyszałam o gore i sprawdziłam na czym polega, zastanawia mnie jedno: co taka literatura ma na celu? Komedie bawią, kryminały zmuszają do logicznego myślenia i pobudzają kreatywność (w "zdrowy sposób", bo gore o ile jest baaardzo kreatywne to w bardzo "niezdrowy sposób"), horrory wywierają dreszczyk grozy (dreszczyk grozy nie równa się dreszczykowi obrzydzenia...), dramaty uwrażliwiają itd., itd. A gore? Mnie osobiście odrzuciło i wprawiło w obrzydzenie... Dlatego chciałabym tylko dowiedzieć się, co ten gatunek ma w nas wyzwalać? Bo jeśli tylko strach, obrzydzenie i inne negatywne uczucia (wybaczcie, ja niczego innego w tym nie widzę), to nie dziwmy się obserwując dzisiejsze społeczeństwo i różne dziwne dewiacje w nim występujące.

    OdpowiedzUsuń
  4. Skoro cię odrzuciło i wprawiło w obrzydzenie, to doskonale spełniło swoje zadanie. Wywołanie u czytelnika tego rodzaju odczuć, to jedno z założeń literatury gore. Jeżeli uczucie strachu, obrzydzenia i "inne", to za mało abyś dostrzegł/ła "filozofie" literatury gore, to musisz mieć wyjątkowo kapryśne wymagania. Nikt po przeczytaniu "Gorefikacji" nie poszedł do szopy po siekierę żeby pokroić sąsiada. Mogę ci za to ręczyć głową, więc sugerowanie, że degeneracja społeczeństwa to wina tejże literatury jest co najmniej nie na miejscu. Równie dobrze mógłbym stwierdzić, że po przeczytaniu romansideł ludzie wdają się w gorące relacje z innymi partnerami narażając swoje rodziny, partnerów na rozpad związku czy rozbicie rodziny :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ubawiłem się setnie czytając ten tekst. Tak rozbrajająco, do bólu prawdziwy ;)

    - Equ

    OdpowiedzUsuń
  6. Nareszcie ktoś napisał prawdę o T. Czarnym. Nie wiem, na czym polega jego
    fenomen, ale pisać to on w ogóle nie umie. Jak to beztalencie się wybiło? Teksty są strasznie powierzchowne,
    prymitywne, głupie, pozbawione sensu i amatorskie. Pisze jak 16 - letni, niewyżyty onanista zakochany w twórczości
    Edzia Lee, który postanawia sam spróbować swoich sił w horrorze i przelewa na papier jakieś zlepki scen
    wyczytane w podobnych tekstach. Z tymże u Edzia wypruwanie flaków ma jakąś klasę, tutaj nie bardzo, sorry. Wieśniacka rzeź.
    Nie dość, że styl jest łopatologiczny i prosty, to jeszcze przebija się przez niego okropna maniera, takiego podchmielonego buca z Woodstocka. Nie jest to dobra reklama dla Polski. Jak mocno nad sobą popracuje, to może będzie w przyszłości w miarę sprawnym rzemieślnikiem i wyda książkę na poziomie
    Guy'a N Smitha średnich lotów, ale na karierę w horrorze nie ma co liczyć.
    Najbardziej zadziwiła mnie informacja na fejsie, że pracuje nad jakąś książką z gatunku romans - dark fantasy. Pewnie, skoro nikt nie czyta
    gore - chłamu, trzeba uderzyć w coś, co się sprzedaje. Żałosna polityka.
    PS. Wypowiadanie się pod recenzją z rozżaleniem świadczy po raz kolejny o amatorskim podejściu Czarnego.
    "Nie obrażaj moich przyjaciół" - haha, dobre sobie. Przyjaciele w momencie, gdy łączy was wspólny interes, czyli antologia. Tak naprawdę masz ich głęboko w pompie i myślisz tylko o sobie. Starasz się być fajny na siłę, żeby zaistnieć na arenie grozy. Pewnie na co dzień czujesz się jak znamienity członek wielkiej wspólnoty. Rób sobie co chcesz, tylko błagam, podnieś poprzeczkę w tej swojej literaturze chociaż na mierny poziom.

    Pozdro for all od Kostóh!

    OdpowiedzUsuń
  7. Cóż, w latach 90. naprawdę leżałem na oddziale dermatologii, a ze mną był gość, na którego wszyscy mówili Gollum. Przykro mi bardzo, że działo się tak przed ekranizacjami - jak to w ogóle możliwe, że ktoś słyszał o "Władcy pierścieni" przed adaptacją filmową??? ;-)
    Co do zarzutu dotyczącego banalności rozważań, to rażony wprost głębią i intelektualnym poziomem twoich wynurzeń na temat niektórych autorów chyba zamilknę. Obawiam się, że operujemy na innym poziomie percepcji.
    Krzysiek Maciejewski

    OdpowiedzUsuń
  8. Krzysztofie,

    piszę z punktu widzenia czytelnika: to, że na oddziale był jakiś Gollum, to jedno.
    To, czy czytelnik jest w stanie w to uwierzyć, to drugie.
    IMO nie zostało to uprawdopodobnione choćby jednym-dwoma zdaniami. Nie wystarczy coś stwierdzić - trzeba jeszcze do tego przekonać.
    Zwłaszcza, że wspomniany Gollum to jedyny pacjent w Twoim tekście, który dorobił się ksywki.


    Z pozdrowieniami,
    Fen

    OdpowiedzUsuń