piątek, 25 grudnia 2015

KALENDARZ ADWENTOWY

Powoli dobiega końca rok 2015 – kolejne 365 dni, które bynajmniej nie poskąpiły nam żenującej polskiej grozy. Niestety, jako że zapoznawanie się z nią stanowi dla mnie bardzo, bardzo poboczne hobby, nie przeczytałem w tym roku na tyle dużo horrorów, by móc bawić się w tym miejscu w jakieś rankingi czy podsumowania. Jednak zainspirowany niewiarygodną płodnością jednego z naszych faworytów postanowiłem wraz z moim kompanem, Januszem Przemocnym, złożyć mu swoisty hołd. Przez cały grudzień realizowaliśmy we dwóch skromny projekcik, którego efekty widać poniżej.

Nazwisko rzeczonego pisarza pozwolimy sobie zachować w tajemnicy. Prozaik ten uprawia przeważnie krótką formę, co samo w sobie nie jest rzecz jasna niczym złym, ale jego wypluwane w tempie maszynowym dzieła w tym roku wielokrotnie wprost powaliły na ziemię zarówno mnie, jak i kolegę Przemocnego za sprawą swojego haniebnie niskiego poziomu – a przecież przez lata obcowania z rodzimą grozą obaj zdążyliśmy się już nieco zahartować.

Skąd taka reakcja? Przyczyn jest wiele. Już na początku swej kariery opisywany przez nas autor balansował na granicy śmieszności, gwałcąc rodzimą mowę brakiem szacunku do takich pojęć jak rejestr czy zasada decorum, nie wspominając już o zwykłej poprawności leksykalnej i gramatycznej. Brak jakichkolwiek postępów w tej dziedzinie okazał się z czasem iść w parze z rosnącym idiotyzmem pomysłów na opowiadania, obezwładniającą momentami ignorancją względem wszystkich dziedzin wiedzy, poczuciem humoru godnym mało rozgarniętego gimnazjalisty, i wreszcie – tu już rzecz kompletnie niewybaczalna – stale rosnącym lenistwem. Wraz z kolegą Przemocnym chętnie dowiedzielibyśmy się, ile czasu mijało średnio od momentu wymyślenia pomysłu na kolejne opowiadanie do zakończenia pracy nad nowym tekstem – w niektórych wypadkach jesteśmy skłonni założyć się, że była to maksymalnie godzina, może półtorej, jeśli autor akurat przegryzał kanapkę przy pisaniu.

Zainspirowani wszystkimi wyróżnikami stylu rzeczonego twórcy postanowiliśmy stworzyć małą kolekcję pomysłów, które naszym zdaniem doskonale wpasowałyby się w jego portfolio, a razem stworzyłyby zbiór o nazwie „Kalendarz adwentowy”. Zasada była prosta – każdego dnia na zmianę jeden z nas wymyślał tytuł takiego potencjalnego tekstu, po czym drugi musiał streścić całość w kilku zdaniach. W dni nieparzyste za wyzwanie byłem odpowiedzialny ja, w parzyste z kolei za tytuł opowiadania odpowiadał kolega Przemocny. Staraliśmy się, by zarówno tematyka, jak i treść tekstów wpasowywały się w zwyczajowy zakres twórczości opiewanego przez nas autora. Zawarliśmy też przy okazji parę kawałków bożonarodzeniowych, a także bonusowe, dwudzieste piąte opowiadanie.

Zapraszamy do lektury, podkreślając w tym miejscu, że wszelakie błędy, niedorzeczności i głupoty są jak najbardziej zamierzone i wynikają z chęci jak najdokładniejszego odwzorowania cech twórczości autora. W razie gdyby ktoś z rodzimych, khem, „grozopiewców”, poczuł się zainspirowany którymś z pomysłów, jak najbardziej zachęcamy do wykorzystania go.


1 grudnia
Kominek"
Święty Mikołaj przychodzi do domu Adasia, który był bardzo grzeczny w tym roku, by zostawić mu prezent pod choinką.
Kiedy próbuje zejść przez komin, okazuje się, że ściany są najeżone kolcami, przez co Święty zostaje oskórowany w drodze na dół.
Kiedy dogorywa w kominku, podchodzi do niego Adaś i w monologu ekspozycyjnym wyjawia, że to kara za to, że rok temu nie przyniósł mu smartfona, tylko zapas zeszytów do szkoły.
Na deser trochę bonusowego gore, kiedy Adaś dobija Mikołaja.
Koniec.

2 grudnia
„Kariera"
Korpofacet zostaje pilnie wezwany do prezesa; z tonu wynika, że dostanie awans.
Gdy siedzi przed gabinetem, wspomina swoją karierę w firmie, na co składają się głównie historie o zgarnianiu całej chwały za cudzą robotę i podkładaniu nogi współpracownikom.
Okazuje się, że w środku poza prezesem czekają na niego wszyscy współpracownicy, których wyruchał.
Gwałcą go, dekapitują mu wszystkie członki i sikają na jego zwłoki, a potem prezes w monologu ekspozycyjnym ujawnia przed nim, że jest samym Diabłem, i że teraz będzie jego szefem w piekle.
Koniec.

3 grudnia
„Pączek"
Mały gruby chłopiec idzie ulicą, kiedy zaczepia go sprzedawca pączków i oferuje mu darmowe próbki.
Prowadzi dzieciaka do swojej piwnicy, po czym przystępuje do brutalnego, powolnego zabijania go.
Potem w monologu wyjaśnia, że jest głębokim zwolennikiem ustawy o wycofaniu śmieciowego jedzenia ze szkół, i że grube dzieci psują jego wizję idealnego społeczeństwa.
Więcej gore na do widzenia.
Koniec.

4 grudnia
„Jasnowidz"
Facet idzie "dla beki" do lokalnego jasnowidza zapytać o przyszłość.
Jasnowidz przepowiada mu straszne rzeczy, w tym śmierć wszystkich członków jego rodziny, a potem jego samego.
I faktycznie, następnego dnia do ich domu wpada maniak z siekierą i zabija wszystkich, zostawiając go na koniec.
Facetowi przed śmiercią udaje się zdemaskować mordercę, który okazuje się proboszczem miejscowej parafii, w monologu ekspozycyjnym tłumaczącym mu, że jasnowidz to tak naprawdę wikary, namierzający dla niego wszystkich miejscowych, którzy korzystają z „pogańskich” usług.
Koniec.

5 grudnia
„Msza za dziadka"
Wnuczek zostaje zabrany przez swoją rodzinę na pogrzeb dziadka, którego nie znał.
Podczas mszy za zmarłego z ciekawości idzie na zakrystię, bo ma wrażenie, że wszedł tam ktoś bardzo podobny do jego dziadka.
Tajemniczy mężczyzna okazuje się być księdzem w masce, który zwabia go w ten sposób do katakumb kościoła, a tam gwałci go i dekapituje mu palce.
Po wszystkim kapłan wyjaśnia, że opłaty za pogrzeb tak bardzo wzrosły, że niektórzy mieszkańcy zamiast pieniędzy zaczęli oddawać księżom swoich potomków.
Koniec.

6 grudnia
„Paradoks"
Kobieta rozpaczliwie chce schudnąć, ale ciągle nie wytrzymuje i obżera się prawie do porzygu.
Pewnego dnia zauważa, że po takiej akcji nie tylko nie tyje, ale wręcz chudnie.
Powtarza to jeszcze dwa razy, aż w końcu wysrywa flaki i umiera.
W monologu koroner opowiada koledze, że baba miała od niezdrowego jedzenia jakieś bakterie, od których tłuszcz odkładał się w jelitach i w końcu zgromadziło go się na tyle dużo, że flaki jej wybuchły i wyleciały układem wydalniczym.
Koniec.

7 grudnia
„Zakazany owoc"
Typek bardzo chce spróbować seksu analnego, ale jego dziewczyna się nie zgadza.
Któregoś dnia typ poi ją mocnym alkoholem, a kiedy dziewczyna traci świadomość, decyduje się wykorzystać jej anusik.
Niestety, okazuje się, że dziewczyna nie zgadzała się na seks analny, bo miała w jelicie kamienie stolcowe.
Ruchając ją, facet powoduje eksplozję jednego z kamieni, i w efekcie dziewczyna eksploduje jak gówniana bomba.
Lekarz wyjaśnia w monologu ekspozycyjnym, że to była bardzo zjadliwa odmiana kamienia stolcowego, tzw. eruptus excrementis.
Koniec.

8 grudnia
„Ojcze nasz"
Nestorka trzypokoleniowej wiejskiej rodziny co wieczór modli się do Boga o lepsze czasy dla gospodarstwa.
Bóg zauważa jej pobożność i wszystko zaczyna się układać, a gospodarstwo w kilka tygodni staje się najlepszym w całej wsi.
Niestety, zawiść sąsiadów jest tak ogromna, że syn nie może już jej wytrzymać, w związku z czym zabija całą rodzinę, a na koniec matronę i siebie.
W posłowiu autor zdradza, że zainspirowała go część "Ojcze nasz" o wybaczaniu swoim winowajcom, co może mieć niebezpieczne skutki i prowadzić do kierowania duszonej nienawiści na swoich bliskich.
Koniec.

9 grudnia
Czerwie"
Facet pracuje na cmentarzu i któregoś dnia obserwuje plagę czerwi.
Jednego wieczoru musi zostać na nadgodziny, żeby wykopać grób.
Nagle czerwie odgryzają mu nogi, przez co nie może się wydostać z wykopanego dołu.
Następnego ranka zostaje odnaleziony martwy, a wezwany na miejsce zdarzenia specjalista od robaków zdradza, że czerwie zostały rozgniewane przez wybudowanie nieopodal ciepłowni.
Koniec.

10 grudnia
"Szczur"
Lekarz próbuje znaleźć lekarstwo na wirus AIDS i eksperymentuje na szczurach.
Lekarstwo działa, ale wywołuje w szczurach nieposkromioną chuć i agresję.
Pewnego dnia lekarz wchodzi do laboratorium i zagryzają go nagle tysiące wściekłych gryzoni.
Na koniec dostajemy ostatni przekaz miejscowej stacji radiowej, która mówi o morderczej fali szczurów pochłaniającej kolejne dzielnice miasta.
Koniec.

11 grudnia
Napalony"
Facet przychodzi do kobiety wiadomej reputacji w wiadomym celu.
Zaczyna uprawiać z nią ostry, wyuzdany seks.
Niestety, po wszystkim okazuje się, że facet nie może się z niej wydostać.
Kobieta w monologu ekspozycyjnym wyjaśnia, że jest demonem, i właśnie wysysa z niego energię życiową, po czym robi to dalej, aż typ umiera.
Koniec.

12 grudnia
„Aktorka"
Kobieta postanawia zostać aktorką porno.
Po nagraniu z nią kilku normalnych pornosów, szef studia prosi ją na rozmowę i pyta, czy nie chciałaby awansować do robienia naprawdę hardkorowych filmów.
Kobieta podpisuje kontrakt i już nazajutrz odgrywa potrójną penetrację, gdy nagle wszyscy trzej aktorzy zmieniają się w demony.
Okazuje się, że za kamerą stoi Lucyfer, a kobieta podpisała cyrograf i będzie teraz przez wieczność usługiwać najpodlejszym biesiom w piekle.
Koniec.

13 grudnia
„Wujek"
Rodzice dziewczynki wyjeżdżają na urlop we dwoje, więc mała musi zostać na ten czas u wujka.
Niestety, wujek okazuje się pedofilem, i co nocy ją napastuje.
Dziewczynka ogląda w szkole na filmie przyrodniczym, jak czarna wdowa zabija samca podczas stosunku.
Następnym razem, kiedy wujek przychodzi do niej w nocy, wypruwa mu flaki i dusi go nimi.
Koniec.

14 grudnia
„Jajka"
Ojciec przy remoncie ostrzega pomagającego mu syna, żeby się nie przemęczał, bo dostanie pańskich jajec.
Syn chce jednak zaimponować starszemu i nosi jakieś potworne ciężary.
Wieczorem kładzie się styrany do łóżka i nagle czuje dziwny ucisk w kroczu.
Okazuje się, że to jego jądra zaczęły puchnąć do niebotycznych rozmiarów – po kilku chwilach rozsadzają mosznę, a facet umiera.
Koniec.

15 grudnia
„Wirus"
Któregoś razu koronerowi przywożą gościa, którego nie wiadomo co zabiło.
Koroner bada zwłoki i nie znajduje żadnych śladów.
Po powrocie do domu najpierw ma mdłości, a potem wymiotuje flakami.
W ostatniej chwili sprawdza w internecie, że to niemożliwy do wykrycia wirus hydrolivia uxydeum, wynalazek syryjskich terrorystów.
Na miejsce przybywa policja, funkcjonariusze ignorują ostrzeżenie wyskrobane krwią na ścianie i zawożą denata do innej kostnicy.
Koniec.

16 grudnia
„Powiedz, dobra noc"
Facet uprawia seks z prostytutką i dostaje od niej po fakcie chloroformem.
Budzi się w opuszczonym magazynie i odkrywa, że przywiązała go jakaś inna kobieta.
W monologu ekspozycyjnym kobieta zdradza, że kiedyś facet ją uśpił i zgwałcił, a ona od wtedy szukała go, by dokonać zemsty.
W akcie poetyckiej sprawiedliwości ona też go usypia – siekierą.
Koniec.

17 grudnia
„Choinka"
Facet narzeka na ceny choinek, więc sam idzie do lasu ściąć jakiś "świerk".
Kiedy ścina drzewo, nagle zaczyna słyszeć jakieś głosy, ale się tym nie przejmuje.
Nagle okazuje się, że wkurzony duch lasu ożywia pobliskie drzewa i wyrzuca z siebie pseudoekologiczną ekspozycję.
Potem drzewo zabiera facetowi siekierę i pomaga mu nią dbać o zieleń, wcześniej gwałcąc go gałęziami.
Koniec.

18 grudnia
„Pierwsza gwiazdka (Wigilia)"
Mały Jasio strasznie się nie może doczekać prezentów, ale mama mówi mu, że prezenty są dopiero po kolacji, a kolacja po pojawieniu się pierwszej gwiazdy.
Zniecierpliwiony Jasio wychodzi na podwórko, by szybciej tę ostatnią wypatrzyć.
Pada deszcz i z początku misja wydaje się niemożliwa, ale nagle Jasio widzi coś bardzo jasnego na niebie.
Okazuje się, że to meteoryt, który spada prosto na niego i rozrywa go na kawałki.
Koniec.

19 grudnia
„Gruba świnia"
Facet utył jak świnia, ale nie wierzy, kiedy mówią mu, że to od żarcia.
Idzie do lekarza się zdiagnozować, żeby udowodnić wszystkim, że jest po prostu chory.
Lekarz mówi mu jednak, że jeśli nie przestanie żreć, to umrze.
Facet nie słucha go i żre dalej, od czego wybuchają mu jelita, organizm zostaje zalany kałem, a on sam umiera powoli, wydalając wszystkie swoje organy wewnętrzne naraz.
Koniec.

20 grudnia
„Szkoła specjalna"
Mały Kubuś jest zdruzgotany, gdy po problemach ze skupieniem się w szkole zostaje wysłany przez rodziców do szkoły specjalnej z internatem.
Na miejscu odkrywa, że chodzą tam dzieciaki wyglądające i zachowujące się zupełnie normalnie.
Na pierwszej lekcji pani nauczycielka robi długi wykład, wyjaśniając, że zebrano ich tutaj, by z ręki rządu rozwijać drzemiące w nich zdolności telepatyczne w celach militarnych.
Dzieciaki nagle odkrywają, że umieją kontrolować rzeczone umiejętności i wspólnymi siłami rozsadzają łeb nauczycielce, po czym ruszają polować na resztę kadry.
Koniec.

21 grudnia
„Serce"
Facet dowiaduje się o akcji "Oddaj serce dzieciom", która zbiera na przeszczepy dla sierot.
Udaje się do miejsca zbiórki, a tam koncert jakiegoś zespołu, ludzie chodzą ze skarbonkami itd.
Nagle ktoś pyta go, czy chciałby dać coś więcej niż pieniądze, a facet zgadza się i daje się zaprowadzić na zaplecze.
Tam na żywca ekstrahują z niego serce do przeszczepu.
Koniec.

22 grudnia
„Pigułka"
Kobieta odkrywa, że jest w trzecim miesiącu ciąży po jednorazowym numerku.
Bierze pigułkę wczesnoporonną, żeby pozbyć się płodu.
Operacja przynosi skutek, ale kobieta po chwili odkrywa, że razem z płodem roni jelita.
Następnego dnia sąsiad znajduje ją martwą przy koszu, do którego zdążyła jeszcze wrzucić dziecko.
Koniec.

23 grudnia
„Puste nakrycie, dodatkowe"
Jak co roku, pewna rodzina szykuje puste nakrycie, zgodnie z polską wigilijną tradycją.
Tym razem jednak do ich drzwi dzwoni bezdomny, więc z oporami zapraszają go do środka.
Bezdomny ohydnie cuchnie, w dodatku jego maniery przy stole są dalekie od ideału, więc w końcu ojciec nie wytrzymuje i wykopuje go z domu.
Następnego dnia do rodziny przychodzi Mikołaj - okazuje się, że to on był tym bezdomnym.
W monologu ekspozycyjnym wyjaśnia, że nie zdali jego testu na dobrotliwość, więc zamiast prezentu dostaną siekierę - w czerep.
Koniec.

24 grudnia
„Świąteczne ozdoby"
Baba spędza pierwsze samotne święta w domu, który odebrała mężowi w trakcie procesu rozwodowego.
Gdy rozwiesza lampki na balkonie, mąż zakrada się do niej i gwałci.
Następnie bierze świecące się już lampki, wsadza jej w dupę i rozpruwa jej flaki w taki sposób, by przeciągnąć je ręką do gęby, a potem wiesza ją na balkonie jak szaszłyk.
W końcowej scenie koroner tłumaczy policjantom, jak naturalne przewodzenie prądu przez ciało sprawiło, że lampki świecą się do tej chwili.
Koniec.

25 grudnia
„Leń”
Autor opowiadań grozy podczas posiedzenia na kibelku wpada na genialny pomysł na opowiadanie.
Nie zakładając spodni idzie po laptopa i wraca na porcelanowy tron, by czym prędzej przelać swój pomysł do edytora tekstu.
Akurat stawia kropkę w ostatnim zdaniu, gdy układ trawienny pozwala mu wreszcie dokończyć akt defekacji.
Autor spuszcza wodę i bez mycia rąk wraca do szarej codzienności, mając poczucie dobrze wykonanej roboty.
Koniec.


I od nas to też już koniec. Życzymy wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku – oby okazał się być dla polskiej grozy choć trochę lepszy od mijającego!

niedziela, 26 lipca 2015

MIASTECZKO - RECENZJA

Gdy w słomianym zapale napisałem recenzję Gorefikacji II, t. 1, w następnej kolejności obiecałem przyjrzeć się najnowszemu dziełu pewnego duetu. Choć od tego czasu minął ponad rok, nadal nie pojawiła się ani ta recenzja, ani Gorefikacje II, t. 2 (pewnie zresztą przerwa między II-1 i II-2 będzie większa niż między I a II-1, co straszliwie mnie bawi). Wspomniany duet zdążył jednak od wtedy wydać coś nowego – nie, jak poprzednio, zbiór trzech długich opowiadań, ale pełnoprawną powieść. Mowa o Robercie Cichowlasie i Łukaszu Radeckim, którzy rok temu doprowadzili mnie na skraj rozpaczy "Pradawnym złem", by teraz kompletnie mnie dobić "Miasteczkiem".

"Pradawne zło" to bez dwóch zdań najgorsza książka, z jaką miałem do czynienia w roku 2014. Nie zrecenzowałem jej, bo nie znalazłem dość samozaparcia, by na spokojnie przeanalizować te trzy niewprawnie napisane, nieskażone redakcją i na każdym kroku obrażające czytelnika nowelki. Możliwe, że jeszcze kiedyś się do tego zmuszę; w tym miejscu nie ma już jednak większego sensu wchodzić w szczegóły, bo właściwie wszystkie moje uwagi odnoszą się też do "Miasteczka" – książki, dla której stworzona została ocena 1/10. Brzmi okrutnie? Pozwolę sobie na uzasadnienie tej surowej opinii. Ostrzegę jeszcze, że recenzja zawiera mniejsze i większe spojlery, ale nie powinno to stanowić większego problemu – mam nadzieję, że po jej lekturze nikt zdrowy na umyśle nawet nie pomyśli o zainteresowaniu się "Miasteczkiem".

Głównym bohaterem jest Marcin Lanowicz, rzekomo niezwykle utalentowany pisarz zmuszony do wypluwania pod pseudonimem tanich romansideł, jednocześnie marzący o życiu z pisania kryminałów. Z tym ostatnim może być pewien kłopot, skoro już na trzeciej stronie narrator jako jedną z jego inspiracji podaje niejakiego Richarda Chandlera (sic!!!), ale szkoda czasu na czepianie się w tej książce akurat takiej drobnostki jak błędy rzeczowe. Dużo większym problemem jest to, że Lanowicz, jak zresztą każda postać w "Miasteczku", to niewiarygodny wprost idiota. Po raz pierwszy staje się to jasne, gdy nawiedza go duch jego tragicznie zmarłego brata. Nieboszczyk kategorycznie zabrania Marcinowi wyjazdu do mazurskiej miejscowości Morwany, gdzie pisarz zamierza udać się następnego dnia z żoną w celach wypoczynkowych. Jak reaguje na to, przyznajmy, raczej niecodzienne wydarzenie niedoszły następca Richarda Chandlera? Najpierw każe duchowi się zabierać (choć robi to z troski, bo duchowy telefon brata nagle zaczyna przerywać, co oznacza, że pewnie zaraz zgarnie go zaświatowa bezpieka). Potem postanawia nic nie mówić żonie, zamiast tego wdając się z nią w fascynujące dialogi o zakupach i swojej teściowej. Pozwolę sobie zepsuć nieco napięcie – ani zakupy, ani teściowa nie mają absolutnie żadnego związku z niczym, co stanie się potem. Podobnie jak "Pradawne zło", "Miasteczko" wprost ocieka zbędnymi scenami i jałowymi dialogami, które chyba stanowią rozpaczliwą próbę nadania światu powieści wielowymiarowości. Już podczas drogi naszej uroczej pary do Morwan zostajemy uraczeni rozmową o ukrytym czarze... Barcelony, którą trzeba zwiedzać uważnie, w przeciwieństwie do takiego choćby Paryża. Do czego jest czytelnikowi potrzebna ta informacja? Czyżby jeden z autorów sam zwiedził stolicę Katalonii i wprost nie mógł się powstrzymać od podzielenia się wrażeniami?

Gdy już w drugim rozdziale mamy do czynienia z tak bezczelnym nabijaniem miejsca, następne trzysta stron zapowiada się na drogę przez mękę. I rzeczywiście – powieści nie broni absolutnie nic. Jest nudna, banalna, źle poprowadzona i często obrażająca inteligencję czytelnika, a do tego wszystkiego napisana tym samym beznadziejnym stylem, z którym Radecki i Cichowlas zdążyli nas zapoznać w swojej poprzedniej książce.

To ostatnie byłoby z pewnością mniejszym problemem, gdyby całość miała chociaż znośną fabułę. Niestety, nic z tego. Już po przytoczonym powyżej streszczeniu pierwszych stron możemy wywnioskować, że historia będzie zalatywać totalnym banałem – duchy, pisarz dotknięty kryzysem twórczym, opuszczona miejscowość na odludziu. Potem jest tylko gorzej – niekończąca się droga przez las, podejrzanie wyglądający się i zachowujący mieszkańcy. Czuć w tym wszystkim nawet nie tyle Stephena Kinga, co "Alana Wake'a”... z tym że jedyną rzeczą, którą udało się z tej gry wiernie skopiować, jest antypatyczny bohater. Ale o tym później.

Kartą przetargową powieści ma być fakt, że za wszystkim stoją słowiańskie demony. W praktyce równie dobrze mogłoby to być Cthulhu albo bogowie greccy. Intryga przedstawia się następująco: mieszkańcy miasteczka (nie poznamy ich zbyt wielu) wszyscy wyglądają na chorych i zmęczonych; w jednej malowniczej scenie Lanowicz obserwuje, jak jednemu z nich wybuchają krosty na twarzy, ale nadal nie widzi powodu, by opuścić Morwany. Zaraz potem dziwna starsza pani ostrzega Lanowiczów, że ich urlop będzie bardzo długi i nie uda im się opuścić miasteczka – także tę dziwną rozmowę pisarz postanawia olać. Następnego dnia Marcin gubi się w lesie i widzi jezioro pełne krwi, w którym pływają fragmenty ciał, w tym "nawet ludzkie i zwierzęce penisy. Chyba". Po powrocie Lanowicz bynajmniej jednak nie trzęsie się ze strachu – jest zbyt wkurzony tym, że tyle czasu zmarnował na włóczenie się po lesie.

I tak dalej, w koło Macieju – dzieje się coś dziwnego, Lanowicz dalej nie dopuszcza do siebie, że coś jest nie tak. W końcu właściciel miejscowego baru (tak, w opanowanej przez demony wsi w głębi lasu) raczy Lanowicza czeskim piwem (tak, w opanowanej przez demony wsi w głębi lasu) i postanawia wyciągnąć go z tej beznadziejnej spirali nieogarnięcia. Daje mu tajemniczy dziennik, który rzekomo ma wyjaśnić tajemnice Morwan. Lanowicz dalej nie wierzy – minie grubo, grubo ponad sto stron zanim uda mu się go doczytać do końca. Zrobi to zresztą dopiero w towarzystwie żony i trzeciego głównego bohatera – fascynującego swoją bezosobowością detektywa Pawła Filisa, który trafia do Morwan przypadkiem i już na wstępie zarabia za to dziurę w odbycie. Dramatyzmu jego sytuacji odejmuje fakt, iż ta potencjalnie śmiertelna rana magicznie goi się przez noc. Czemu? 
Dobre pytanie.

Ale jest jeszcze lepsze – jaką rolę pełni w tej powieści Filis? Prywatny detektyw, który umie czytać w myślach (jakim cudem nie jest jeszcze milionerem?), pojawia się chyba tylko po to, żeby Lanowicz mógł krzyczeć na kogoś poza swoją żoną. Jego nadprzyrodzona umiejętność nie zmienia w fabule absolutnie nic, czemu więc w ogóle ją ma? Jego dochodzenie również bynajmniej nie daje czytelnikowi jakiejś masy nowych informacji o Morwanach. Absolutnie marginalną rolę odgrywa też w wydarzeniach stanowiących kulminację "Miasteczka". A propos – całość kończy się dwoma następującymi natychmiast po sobie zwrotami akcji. Pierwszy jest taki, że słowiańskie demony, które stoją za wszystkimi strasznymi wydarzeniami to tak naprawdę... inne słowiańskie demony! Uuuuuu! Drugi to z kolei tak nielogiczna bzdura, że aż szkoda marnować na niego miejsca. Powiem tylko tyle – jeśli przeczytamy książkę drugi raz (nie polecam), zauważymy bez problemu, że ów twist nie ma sensu z żadnej strony. Potwierdza to teorię, jaką uknułem w trakcie czytania – autorzy absolutnie nie mieli pojęcia, jak potoczy się fabuła, więc pisali jak leci, patrząc, dokąd poniesie ich bezkresna wyobraźnia. Oczywiście nie było też mowy o późniejszym dokładnym przeanalizowaniu całości i wprowadzeniu jakichś większych poprawek – po co marnować czas i energię? Jest dobrze tak jak jest, a jak się nie podoba to trudno.

Teorię tę nadal podtrzymuje. Jedną z ciekawszych sekwencji "Pradawnego zła" jest długa na bite pół strony scena, w której główny bohater opowiadania słyszy w radiu wiadomość o straszliwym wypadku samochodowym. W choć trochę przemyślanej książce tak rozbudowana informacja powinna mieć jakikolwiek związek z fabułą – czy to symboliczny, czy to praktyczny. Ale nie – to był zwykły nabijacz miejsca. Któryś z dwóch geniuszy pióra po prostu napisał ten fragment i potem o nim zapomniał. Redakcja i korekta też nie widziały problemu, więc ta zbędna relacja została w tekście. Podobnie jak wprost niezliczone zdania opisujące jak to ten czy inny bohater zaciągnął się papierosem, wyjął kolejnego fajka z paczki, nalał sobie alkoholu, łyknął alkoholu, sprawdził godzinę, westchnął głęboko.

Wszystko to powraca w "Miasteczku". Alkohol i papierosy wprost świetnie zapychają kolejne strony. W miejsce relacji z wypadku otrzymujemy z kolei wprost fascynującą swą zbędnością rozmowę telefoniczną z przyjaciółką Lanowiczów. Te niby niepozorne pięć stron to prawdziwy popis prozy Radeckiego i/lub Cichowlasa. Dostajemy tam szczegółowy opis rzeczonej przyjaciółki (która nie pojawia się w żadnym innym miejscu w powieści), trochę pitu-pitu o miasteczku (dowiadujemy się tyle, że nie ma go na mapie), no i wreszcie grande finale: opowieść o znajomym geju, który akurat zginął w wypadku samochodowym. Cała rozmowa nie wnosi do powieści nic, przyjaciółka i gej nie mają żadnego związku z czymkolwiek. Ale "Miasteczko" zyskuje pięć stron, których bez tego fragmentu by nie miało.

Imponujące są też niekończące się rozważania, jakie toczy w kółko Lanowicz. Co jakiś czas nasz prozaik zastanawia się, czy jednak z Morwan nie wyjechać, czy aby faktycznie uwierzyć w te nadprzyrodzone zjawiska itd. itp. Wygląda to w skrócie tak: "Czy powinienem tu zostawać? W sumie duch mojego brata próbował mnie przed czymś ostrzec. No i ci niepokojący ludzie. Z drugiej strony... Tu jest tak ładnie. No dobrze, może zostanę". I dokładnie ta sama scenka monologu wewnętrznego powtarza się za pięćdziesiąt stron. A potem znowu. Zwrot „ale tu ładnie” i wariacje na jego temat padają w całej książce chyba kilkadziesiąt razy; częstsze jest bodaj tylko "ja pierdolę", stanowiące uniwersalną reakcję Lanowicza na wszystko, co się wokół niego dzieje. Miejsce leci, czas czytelnika jest dalej marnowany.

Równie dobrym zapychadłem okazują się być sceny erotyczne. Z mojego wieloletniego doświadczenia z żenującą literaturą wynika, że to właśnie one mają największą szansę doprowadzenia mnie do wybuchu śmiechu; "Miasteczko" rzecz jasna nie zawodzi. Tzw. "momentów" jest wbrew pozorom stosunkowo niewiele jak na książkę promującą się na tylnej okładce jako połączenie grozy i erotyki, ale to, co otrzymujemy, wystarczy w zupełności. Opisy pęczniejących penisów i nabrzmiałych warg sromowych przenikają się z dialogami, których przykład pozwolę sobie zacytować, zamykając tym samym temat:

"Ruchaj mnie, stary jebako! Dymaj mnie tym swoim palem! I nie śmiej przerywać, wysuszony nietoperzu!"

Powinniśmy w tym miejscu płynnie przejść do prawdopodobnie największej ze wszystkich tragedii "Miasteczka" – dialogów. W ramach dawkowania napięcia pozwolę sobie jednak najpierw na kilka obserwacji dotyczących ogólnego stylu obu autorów, który, oględnie mówiąc, woła o pomstę do nieba. Mamy tu pojawiające się znikąd pokraczne odniesienia do kultury niższej ("[zrobił] minę, której mógłby mu pozazdrościć kapitan Jack Sparrow") i wyższej ("– Dusiołki. – Jak te w wierszu Leśmiana?"). Jest trochę obowiązkowego łamania czwartej ściany, oczywiście niewykraczającego poza bohaterów czujących się "jakby byli w tanim horrorze". Podobnego zabiegu możemy się dopatrzeć w dialogach – są momenty, w których autorzy chyba zorientowali się, że napisali z deka nierealistycznie brzmiącą wypowiedź. Zamiast ją poprawić, wolą jednak niezgrabnie zwrócić na to uwagę, jakby chcieli powiedzieć "tak, tak, czytelniku, wiemy, spokojnie". Tak zatem przykładowo jedna z postaci zostaje ochrzaniona za swoje "barokowe porównania" i słyszy, że ze swoją elokwencją powinna pisać powieści. Fabuła oczywiście zostanie pospiesznie wyjaśniona pod koniec, głównie w formie pokracznie napisanych fragmentów pseudoencyklopedycznych. Mało tego, wspomniany dziennik zostaje poddany przez postaci analizie w stylu "naprawdę nie wyłapaliście tych wątków w opowieści?" i "przecież oczywiste jest, że autorka dziennika jawi się jako taka a taka, skoro pisze tak a tak". Jak na najgorszej lekcji polskiego. No i choć widać tu pewien postęp od czasów "Pradawnego zła", nadal możemy czasem zauważyć oczywiste momenty, w których jeden z autorów ustępuje pióra drugiemu; dla niektórych przerw w rozdziałach ("***") nie sposób znaleźć żadnego innego uzasadnienia. Z całą pewnością nadal jednak mogę rozpoznać wypociny Łukasza Radeckiego po wykańczająco długich akapitach; nie mam też większych wątpliwości, że za rozbrajająco mierne sceny erotyczne odpowiada w całości Robert Cichowlas.

Gorzej, że prawdopodobnie obaj są odpowiedzialni za dialogi między postaciami. Konwersacji jest w książce bez liku i ani jedna z nich nie brzmi nawet trochę realistycznie. Jest w nich coś autentycznie wzruszającego; wszystkie postaci brzmią jak bezduszne roboty. Na pewno spory wpływ ma na to fakt, że w "Miasteczku" praktycznie nie pojawia się tak skomplikowany zabieg stylistyczny jak opis tonu danej kwestii. Czasem ktoś coś krzyknie albo wymamrocze, ale to tyle. W efekcie wszyscy sprawiają wrażenie, jakby każdą swoją kwiecistą wypowiedź deklamowali z werwą rozjechanej żaby.

To jednak naprawdę detal w porównaniu z ogólną jakością tych wypowiedzi. Choćbym nie wiem jak bardzo chciał być tutaj życzliwy, nie jestem w stanie powiedzieć, że są one słabe w takim sensie, w jakim słabe są z założenia dialogi w powieściach klasy B. Chciałbym móc usprawiedliwić autorów starą prawdą, że nawet wielu bardzo dobrych pisarzy nadal nie opanowało niełatwej sztuki składania dobrze brzmiących rozmów między postaciami. Niestety, zrobiłbym tym samym o wiele więcej, niż zasługują na to Cichowlas z Radeckim. Ciężko mi nawet znaleźć dla napisanych przez nich dialogów jakiś stosowny punkt odniesienia; mogę je porównać tylko do tworu dwunastolatka, który próbuje sklecić swoją pierwszą w życiu książkę. „Miasteczko” raczy nas pokaźnymi, ciągnącymi się w nieskończoność rozmowami o bzdurach albo i zupełnie o niczym. Są one czasem urozmaicone przerzucaniem się przez postaci obelgami i przekleństwami. W rezultacie otrzymujemy wypowiedzi tak koszmarne, że co chwila na usta ciśnie się pytanie "kto tak mówi?". By nie szukać przykładu daleko, pozwolę sobie zacytować we fragmentach wspomnianą już rozmowę o Barcelonie:

- Barcelona jest piękna. Chciałabym tam kiedyś wrócić.
- To jest do zrobienia. Sam często myślę o tym, jak wielce urokliwa jest Barca. [Zaznaczyłbym tutaj, że słowo 'Barca' odnosi się wyłącznie do klubu piłkarskiego z Barcelony, a nie samego miasta, ale, jak już wspominałem, błędy rzeczowe to najmniejszy problem "Miasteczka" – przyp. T.G.]
(...)
- Zakochałam się w tamtejszych uliczkach. – Ania westchnęła. – Przepiękne. To miasto jest ogromne, ale niezwykle klimatyczne, nie uważasz?
- Jasne. W dodatku pełne sympatycznych ludzi i ciekawych miejsc.
- La Sagrada Familia to imponujący symbol, ale gdy ujrzałam ogród Gaudiego, poczułam się jak w raju. Pamiętasz Park Guell?"
(...) [Tu następuje wspomniana dygresja na pół strony – w jednym akapicie – dotycząca tego, jak urokliwa jest Barcelona w porównaniu do Paryża – przyp. T.G.]
- To inteligentne miasto – odezwał się, zamyślony. – Bawi się z tobą, ale nie jest bezczelne. Jest bardzo przyjazne, jak dobrze wychowane dziecko, proszące o chwilę uwagi. Bez nachalności, bez krzyku i płaczu.
Ania zaklaskała.
- Nieźle powiedziane, mój ty romantyku.
(...)
- W końcu piszę romanse, muszę być romantyczny.
- Nieźle ci to wychodzi.
- I wrażliwy na piękno – dodał z przekąsem.

Jeśli powyższa próbka nie wystarczyła, byście zaczęli walić głową w biurko – gratuluję, Drodzy Czytelnicy, jesteście twardsi ode mnie. Cała książka wygląda tak albo i jeszcze gorzej – postaci mówią w ten sposób i w chwili spokoju, i w sytuacji zagrożenia życia. Cofam swoje słowa o dwunastolatku – dialogi sprawiają wrażenie, jakby ich autorem był pierwszoklasista, który próbuje imitować "napuszoną" w jego mniemaniu mowę dorosłych. Nie pochodzi on pewnie przy tym ze zbyt szczęśliwej rodziny, zważywszy na niekończący się ciąg pasywno-agresywnych uwag, jakimi nonszalancko traktują się Lanowiczowie. Marcin to zresztą typowy przedstawiciel grupy, którą zacząłem już nazywać "bohaterem Radeckiego" – jedyną zauważalną cechę jego charakteru stanowi niekończące się wkurwienie na wszystko i wszystkich. W tym wypadku głównym – choć bynajmniej nie jedynym – źródłem jego wkurwu jest jego żona. Pominę już fakt, że w pewnym momencie tylko przypadek sprawia, że nie morduje on jej siekierą (!!!), co później zostaje zaskakująco łatwo zapomniane. Bardziej zastanawiająca jest tendencja Lanowicza do ciskania niemal na każdym kroku tekstów graniczących z "Ale weź już się kurwa zamknij, kochanie". Oto nasz bohater, panie i panowie. Czyż nie jest nam przykro, że przechodzi przez tak okropne doświadczenia?

Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że pod koniec autorzy próbują to wszystko odwrócić i wmówić czytelnikowi, że Lanowicz kocha swą żonę miłością tak czystą, że aż jej nieskazitelność demony są w stanie wykorzystać do zrealizowania swojego "misternego" planu. W tym miejscu mogłem tylko rozdziawić usta w niedowierzaniu. Myśleliście, że zakończenie pierwszego "Matriksa" było naciągane? Jeśli tak, to przy "Miasteczku" doznacie prawdziwego szoku. Muszę jednak uczciwie zauważyć, że autorzy jednak wykazali się w tej kwestii jakąś minimalną choćby dozą planowania – przez poprzednie kilkadziesiąt stron na każdym kroku podkreślają, jak Lanowicz kocha swoją żonę. Nie wypada to co prawda zbyt przekonująco, gdy te uwagi otoczone są ze wszystkich stron lawiną wyzwisk, ale przecież nie można mieć wszystkiego.

Na sam koniec muszę jeszcze wspomnieć o jednej emanującej z "Miasteczka" rzeczy, która w roku 2015 może budzić tylko niedowierzanie. Chodzi o bulwersujący wprost swą bezczelnością seksizm. Nie wchodzi on co prawda na poziom "Seks to nie wszystko", bezwzględnie najgorszego opowiadania z "Pradawnego zła", które jest tak niewiarygodnie obraźliwe, że Radecki i Cichowlas powinni już dawno zostać zlinczowani przez swoje czytelniczki; mimo tego "Miasteczko" też imponuje swoim przekazem. Ania (lub Anna – autorzy używają obu form bez większego ładu i składu) to postać tak sztampowa, że ręce opadają. Posłusznie gotuje wiecznie na nią zdenerwowanemu Marcinowi obiadki, a pierwsza rzecz, jaką robi po przyjeździe do Morwan, to gruntowne sprzątanie kwatery. Trudno, to by jeszcze uszło. Gorsze jest wyraźne przeświadczenie autorów, że czucie przez nią jakiegokolwiek pożądania to wystarczający powód, by uznać jej miłość do męża za wątpliwą. Jako bezsporny dowód tego faktu przytoczona zostaje historia z jej młodości, kiedy to jednorazowo zdradziła swojego ówczesnego chłopaka. Dla porównania – co robił w tym czasie Lanowicz? Miał dziesiątki partnerek i regularnie brał udział w orgiach. Później dowiadujemy się jednak, że w tym okresie "wyszalał się", a potem zakochał się na amen w Ani i już nigdy nawet nie pomyślał o innej kobiecie. Jasne. Pewnie. Czemu nie. W końcu nawet największemu seksoholikowi może przejść ochota na poligamię na widok „kształtnego tyłeczka i krągłych, niedużych piersi”, które tak bardzo różniły się od „dużych balonów, z którymi kiedyś miał styczność”. Rzeczywiście, romantyk co się zowie z tego Lanowicza. Nawet to jest jednak lepsze niż "Seks to nie wszystko", gdzie bohaterka na każdym kroku podkreśla, jaka to z niej postrzelona nimfomanka, a jedyne, co robi przez całe opowiadanie, to seks z nieznajomym, i to bynajmniej nie jakiś wyuzdany. Przypomnijmy, że zostaje ona za to ukarana zamianą w wielką waginę, która będzie boleśnie penetrowana w nieskończoność. Jakieś pytania?

Ale wróćmy do "Miasteczka". Ta pożal się Boże powieść to dobitny dowód na to, że nawet horror klasy B trzeba umieć pisać. Powyższa recenzja to tylko wycinek moich przemyśleń – w "Miasteczku" można się przyczepić do co drugiego zdania, do właściwie każdej linijki dialogu, do każdego elementu jego idiotycznej fabuły. Trzymajcie się od tej książki jak najdalej, bo relaks przy niej zakończy się dla Was równie źle, jak dla Lanowiczów skończył się urlop w Morwanach. Chciałbym w tym miejscu wyrazić nadzieję, że obaj autorzy już osiągnęli "Miasteczkiem" dno i niżej upaść nie mogą, ale to samo mówiłem po lekturze "Pradawnego zła"... Powoli zbieram już więc siły na kolejne starcie z ich prozą. Tym razem wezmę przed lekturą coś na uspokojenie.

środa, 9 kwietnia 2014

GOREFIKACJE II TOM I - RECENZJA

Przyznam skrycie, że jestem fanem Tomasza Czarnego. Być może największym. Śledzenie poczynań owego jegomościa sprawia mi iście masochistyczną przyjemność. Regularnie zapełnia on swój fanpage na Facebooku postami, na które każdy zdrowo myślący człowiek może zareagować tylko na trzy sposoby: śmiechem, niedowierzaniem lub załamaniem. Żebranie o lajki, codzienne niemalże dzielenie się dumą z napisania kolejnej strony opowiadania, wreszcie udostępnianie pękatej kolekcji zdjęć pań w różnym stopniu negliżu – to daje nam już jakiś obraz tego, z kim mamy do czynienia. Sam jednak fakt, iż Czarny jest, mówiąc delikatnie, średnio sympatyczną postacią, byłbym skłonny mu wybaczyć. Artyści to często buce albo zwyczajne gnidy, jednak czytelnik jest gotów zapomnieć niemal wszystko, jeśli spod ich ręki wyjdzie coś naprawdę dobrego.
Jak już pewnie się domyślacie, Tomasz Czarny nie należy do tego ostatniego rodzaju twórców.
O ile dobrze się orientuję, zdołałem zapoznać się ze wszystkimi tekstami jego autorstwa, poza tymi, za dostęp do których trzeba zapłacić. Jego dzieła z grubsza można podzielić na dwie kategorie: koszmarnie zapominalne i niezapominalnie koszmarne. Jednocześnie mówienie o jakichkolwiek kategoriach w kontekście Czarnego to i tak nadużycie. Tak naprawdę wszystkie jego opowiadania można streścić jednym schematem: złe kukły robią krzywdę innym kukłom. Przykłady? Proszę bardzo:
- „Potrzeby”: Mężczyzna utyka na odludziu, gdy psuje się jego samochód. Szczęśliwie trafia on na przybytek o nazwie Beze pub (???), którego właściciel oferuje mu pomoc. Córki gospodarza zaczynają bezwstydnie uwodzić gościa, po czym zapraszają go do spółkowania. Okazuje się, że właściciel to sam Belzebub – stąd nazwa pubu (??????) - a mężczyzna zostaje przez niego wykorzystany do krwawego rytuału. Koniec.
- ”Świątynia”: Mężczyzna zabiera kobietę do motelu, zabija ją i brutalnie wybebesza, po czym wpuszcza w jej ciało węża. Trójka policjantów robi oględziny zwłok. Koniec.
- ”Deser”: Stały klient odwiedza prostytutkę, u której zamówił lody z odchodów. Kobieta mówi mu, że ich „autorką” jest jej siostrzenica, ale okazuje się, że tak naprawdę wydalił je z siebie pies. Koniec.
Opowiadania Czarnego są zawsze śmieszne krótkie, zamieszkane przez postaci płaskie jak deska do prasowania, i oparte wyłącznie na szoku, przemocy i seksie. Najwyraźniej tyle wystarczy, by tworzyć horror ekstremalny, gatunek, który Czarny sobie obrał i wiernie się jego trzyma (jeśli nie liczyć małego wyskoku w postaci opowiadania „Brzytwa”, gdzie pisarz przedstawia opowieść o niedoszłym samobójstwie na poziomie emowatych wypocin czternastolatka). W pewnym momencie nasz autor postanowił jednak, że pisanie kulejących warsztatowo historyjek i publikowanie ich na portalach grozy to za mało. W ten sposób narodził się zdumiewający projekt o nie mniej zdumiewającej nazwie – Gorefikacje. Była to darmowa antologia w formie e-booka, w której Czarny zebrał opowiadania polskich autorów grozy utrzymane w stylistyce gore.
Paskudnie narysowana, śmierdząca najtańszą amatorszczyzną okładka nie zapowiadała nic dobrego, i faktycznie – to dzięki Gorefikacjom zapoznałem się po raz pierwszy z wieloma autorami, których mierność rok później nie przestaje mnie przerażać. Poza tym oparcie całego zbioru na stylistyce, z której raczej trudno zrobić punkt wyjścia do ciekawej historii, odniosło dokładnie taki skutek, jakiego można było się spodziewać. Jednocześnie kilka tekstów mogłem ze spokojem uznać za naprawdę niezłe, choć paradoksalnie były to te, które ekstremalną przemoc dawkowały umiarkowanie. Opowiadania Dawida Kaina, Grzegorza Gajka i Pawła Waśkiewicza, a także niewprawnie napisane, ale mające świetny pomysł wyjściowy „Jajko niespodzianka” Tomasza Siwca, ratowały całość od zupełnej porażki. Reszta tekstów była taka sobie albo zwyczajnie słaba.
Mimo to Czarny złapał wiatr w żagle i niespełna rok później pojawiły się Gorefikacje II. Mało tego – Gorefikacje II Tom I. I już mamy pierwszą wątpliwość – po co podział na tomy, skoro pierwszy z nich jest tej samej grubości, co GI? Czy nie logiczniej byłoby zrobić Gorefikacje II i III, zamiast pokracznie brzmiących Gorefikacji II Tom I i Gorefikacji II Tom II? I czemu za każdym kolejnym powtórzeniem słowa „gorefikacje” czuję się odrobinę głupszy?
Odpowiedź na pierwsze pytanie wydaje mi się dość prosta: Tomasz Czarny postanowił pluć swoimi dziełami i projektami maszynowo, ale najwyraźniej doszedł do wniosku, że w sumie nie wypada wypuszczać dwóch pełnych części na przestrzeni, jak zakładam, kilku miesięcy. Dlaczego jednak nie zebrał ich w całość i nie wydał jednego, dużego tomu, który i tak pewnie długością nie dorównywałby choćby niedawnej Zombiefilii? Cóż, dwie przygotowane antologie w autorskim CV wyglądają lepiej niż jedna...
Ostatecznym dowodem twórczej biegunki mojego ulubieńca jest to, że GII miały się ukazać 1 marca - Czarny jednak do tego stopnia ujarał się swoim projektem, że postanowił opublikować go grubo ponad tydzień wcześniej niż obiecywał. Oczywiście całość poszła w sieć z literówką w tytule na stronie i mocno kulejącą korektą – choć to drugie pewnie raczej nie uległoby zmianie, gdyby antologia jeszcze trochę odleżała. Niemniej takie działania zalatują amatorszczyzną, a nie zbiorem aspirującym do miana profesjonalnie wydanego.
No ale dobrze, kończę już czepiać się szczegółów – strasznie się ten wstęp wydłużył i jeszcze ktoś pomyśli, że to nie recenzja, a osobisty atak na Tomasza Czarnego. Bynajmniej. Jego smród może się unosić nad zbiorkiem i nieco pogarszać moje oczekiwania, ale prawda jest taka, że on sam napisał tym razem tylko jedno opowiadanie – cała reszta to efekt pracy innych osób. Ich lista nie nastraja co prawda specjalnym optymizmem – w znakomitej większości powracają twórcy z części pierwszej, a świeża krew to niemal bez wyjątku nazwiska z zagranicy, których albo nie kojarzę, albo mam o nich średnie zdanie. Bardzo dobre wrażenie robi za to tym razem okładka, autorstwa Kornela Kwiecińskiego. Psuje ją niestety tzw. polecajka Johna Eversona, ponieważ jej obecność jest moim skromnym zdaniem niedopuszczalna – nie dość, że jedno z opowiadań jest autorstwa tego pana, to jeszcze na 99% nie przeczytał on tego zbioru, więc zwyczajnie nie ma prawa go polecać. Wiem, czepiam się i czepiam, choć mówiłem, że przestanę. Szkopuł w tym, że naprawdę jest czego.
Całość otwiera krótka przedmowa autorstwa Edwarda Lee, też zresztą obecnego w antologii. Niestety, pseudoakademickie podejście, wyrażenia typu „literacki totalitaryzm” czy wmawianie odbiorcy, że obecność prozy ekstremalnej świadczy o rozwoju sztuki pisarskiej każą mi stwierdzić, że Lee raczej daleko do miana tytana publicystyki.
Dalej mamy podziękowania – i nawet tutaj muszę się na chwilę zatrzymać. Czarny czuje potrzebę podlizania się wszystkim portalom patronującym projektowi, co jest ruchem, delikatnie mówiąc, zbędnym. Co więcej, zamieszcza on „podziękowania specjalne” dla wszystkich czworga autorów zagranicznych, którzy pojawili się w antologii. Aż taka to wielka łaska, że udostępnili oni swoje teksty? Amatorstwo ponownie daje o sobie znać.

I w tym miejscu przechodzimy wreszcie do opowiadań. Pierwszym z nich są „Strzępy skóry” Krzysztofa Maciejewskiego, jedynego polskiego autora, który nie pojawił się w GI. Historia o demonie grasującym po szpitalnym wydziale dermatologicznym niewątpliwie ma potencjał, ale autor kończy króciutką opowieść w momencie, w którym powinien zacząć ją rozkręcać. Językowo jest tu całkiem nieźle, choć nadmiernie poetyckie, a jednocześnie okropnie banalne rozważania rozrzucone po całym opowiadaniu autor mógłby sobie zwyczajnie darować. I mały detal – jeden z pacjentów jest powszechnie nazywany Gollumem, co wypada średnio wiarygodnie, zważywszy na osadzenie akcji w latach dziewięćdziesiątych. Może się mylę, ale wydaje mi się, że znajomość postaci z Tolkiena nie stanowiła wtedy takiej oczywistości jak teraz, gdy wszyscy są już dawno zaznajomieni z ekranizacjami.
Niestety, choć „Strzępy” są ogólnie zupełnie znośne, jako otwarcie antologii sprawiają się średnio. I tutaj doszukuję się ręki Czarnego – najchętniej wrzuciłby on z pewnością siebie samego na pierwszą linię frontu, ale postanowił się opamiętać i z grzeczności zasłonił się Maciejewskim – krótkim, niepozornym, niewybijającym się, szykującym czytelnika na cios poniżej pasa.

I tak właśnie sam Czarny, na miejscu drugim, atakuję nas „Niszą”. Pusty śmiech mnie bierze, gdy czytam w innych recenzjach, że opowiadanie to ma niesamowitą głębię i drugie dno, a przy tym skłania do głębokich refleksji. Mnie niestety naszła tylko jedna: jak można pisać takie dziadostwo? Na kilku ledwie stronach otrzymujemy historię bezimiennej (a jakże) dziewczyny, która zostaje zniewolona przez zwyrodniałych filmowców, każących jej znosić przed kamerą rozmaite obrzydlistwa, jak choćby jedzenie odchodów czy seks ze wszystkim, co autor uznaje za szczyt ohydy: zwierzętami, niepełnosprawnymi umysłowo i – o zgrozo! - karłami (wiadomo, ta sama kategoria). Wszystkie te sceny przeplata dla niepoznaki backstory tak banalne, że aż szkoda poświęcać na nie miejsca. Jedyna „oryginalna” rzecz w całym tekście to to, że nasza pozbawiona przez autora choćby krzty osobowości bohaterka była za młodu molestowana nie przez ojca, a przez matkę.
Opowiadania takie jak to dowodzą, że gore nie powinno być oddzielnym gatunkiem, a co najwyżej jednym z elementów horroru – pobieżne opisanie paru tortur to żadna literatura. I niech tylko ktoś mi spróbuje powiedzieć, że „Nisza” stanowi ponurą refleksję nad ludzką naturą. Całość jest absolutnie odrealniona i pozbawiona choćby najdelikatniej rozrysowanego tła, postaci to pozbawione krzty charakteryzacji, typowe dla twórczości Czarnego kukły, a zakończenie jest tu chyba tylko po to, żeby do seksu dodać trochę rozlewu krwi. Jeśli szukacie mizoginistycznego, płytkiego, a w dodatku kiepsko napisanego szorta – bo pełnoprawnym opowiadaniem się tego nazwać nie da – lepiej trafić nie mogliście. Przy okazji - gratuluję gustu.

Następnie przychodzi kolej na pierwszego gościa z zagranicy - Charlee Jacob. Umieszczenie jej zaraz po Czarnym to dosyć zabawna decyzja – zarówno „Nisza”, jak i „Duchy wilków” są bowiem krótkie i nastawione na ohydę i nic poza tym, ale stylistycznie mamy tu do czynienia z całkowitymi przeciwieństwami. Czarny pisze łopatologicznie, bez żadnej zabawy słowem czy konstrukcją; Jacob ma z kolei wyraźne aspiracje poetyckie. Problem polega na tym, że jest to poezja mocno grafomańska. Przebicie się przez tych parę stron sprawiło mi niespodziewanie wiele wysiłku i mogę się tylko zastanawiać, ile w tym ewentualnej winy tłumacza. Pozwolę sobie zacytować kilka wdzięczniejszych fragmentów:
„Pragnę jedynie głaskać twe ciało i dać się wchłonąć twojej trawestacji.”
„Zamordował ją w końcu, własnymi rękoma rozszarpał bezduszne ciało na kawałki, śniąc o księżycowym świetle barwy rtęci i delirium urzeczywistnionym w galwanicznym ludobójstwie...”
„Warstwy rozdartych trucheł – zanurzanie się w pachnącej rują padlinie, całkowite opróżnianie świeżo zabitych ofiar – sprawiły, że Milo jęczał przez sen, rozgorączkowany od ekstatycznych doznań brutalnego używania sobie.”
Szkoda słów. Życzliwy recenzent mógłby powiedzieć, że mamy tu do czynienia z onirycznym, zagadkowym i naturalistycznym utworem o wilkołakach. Moim zaś skromnym zdaniem tekst Jacob to pseudopoetycki bełkot.

Po tak bolesnym falstarcie zadanie uratowania antologii przypada Markowi Grzywaczowi, będącemu zarazem niefortunnym tłumaczem zagranicznych opowiadań zawartych w zbiorze. Byłem gotów uwierzyć, że mu się uda: autor ten zdążył popełnić kilka wcale niezłych tekstów, a „Stroboskopy” są dziełem niemal równie długim, jak wszystkie trzy poprzednie opowiadania razem wzięte, co może dawać nadzieję na trochę bardziej skomplikowaną, bogatszą fabułę. Niestety, mimo lekkiego pióra – czasem chyba wręcz zbyt lekkiego - Grzywacz najzwyczajniej w świecie przynudza. Niewątpliwie nie służy mu zaburzona chronologia i w sumie niespecjalnie ciekawy pomysł wyjściowy – ot, kolejna opowieść o prześladowaniu zza grobu. Autorowi zdarzają się też bzdurki, które korekta powinna wyłapać („inna faza REM”). Ogółem „Stroboskopy” to tekst przyzwoity, ale kompletnie zapominalny.

Nie można tego z kolei powiedzieć o „Fundacji Hackenholta” autorstwa Łukasza Radeckiego, która stanowi bodaj największe kuriozum zbiorku. Teksty w Gorefikacjach - i pierwszych, i drugich – dzielą się na lżejsze i cięższe, ale wrzucanie między nie śmiertelnie poważnego opowiadania o Holocauście wydaje mi się zwyczajnie niesmaczne. Nie pomaga tu fakt, iż Radecki to, moim zdaniem, twórca cokolwiek skromnego kalibru, a w „Fundacji” objawiają się wszystkie irytujące elementy stale pojawiające się w jego dziełach. Wprowadzenie głównego bohatera następuje poprzez suchą notkę biograficzną, godną raczej rozprawy historycznej niż opowiadania. Monstrualnie rozrośnięte akapity mocno zniechęcają do lektury, a przypisy rozpraszają i każą podejrzewać, że autor bardzo chce się wykazać wiedzą. Szczęśliwie czas akcji nie pozwala Radeckiemu na zawarcie innego stałego punktu swoich utworów – nic niewnoszących i jałowych rozważań na temat stanu współczesnej muzyki popularnej, ewentualnie chwaleniem się przez autora znajomością historii metalu. Te ostatnie godnie zastępują jednak długie fragmenty wyglądające jak wyjątki z podręcznika do historii bądź narracja z „Sensacji XX wieku” - czytanie sobie tego wszystkiego w głowie głosem Bogusława Wołoszańskiego to zresztą jeden z niewielu sposobów na to, by dotrzeć do końca opowiadania. W tekście razi też zatrzęsienie literówek i błędów, niektórych całkiem zabawnych – przykładowo według Radeckiego „Ojcze nasz” to po niemiecku... „Father Unser”.
Nie wątpię oczywiście w szczerość intencji autora – na wszelki wypadek zresztą pompatycznie zadedykował on „Fundację” wszystkim ofiarom „ostatecznego rozwiązania”. Nie zmienia to jednak faktu, że całość wypada banalnie i oklepanie. Na dobrą sprawę to jedna z miliona historii o tzw. dobrym Niemcu – tutaj Kurcie Gersteinie, który zostaje zmuszony do udziału w testowaniu Cyklonu B w obozie w Bełżcu. Muszę przyznać, że opisy bestialstwa są naprawdę przejmujące, prawdopodobnie wręcz najlepsze w całym zbiorze, ale tematyka była już poruszana tyle razy przez lepszych twórców niż Radecki, a ich teksty raczej nie trafiały do zbiorków mających na celu przede wszystkim dostarczenie rozrywki. Może lepiej by było zostawić „Fundację” na zakończenie „Gorefikacji”, mocny finał, przypominający, że w rzeczywistości zdarzały się jeszcze gorsze rzeczy niż te, które wymyślili pozostali autorzy?

Nie dostajemy jednak czasu na taką refleksję – po Radeckim pojawia się Edward Lee z „Dritifilią”. Nie jest to najrozsądniejszy wybór. Lee, jak wiadomo, słynie z jechania po bandzie – tylko dlatego zresztą ktokolwiek zwraca na niego uwagę. Mistrz słowa z niego żaden – już na pierwszej stronie dostajemy sztywny dialog, w którym wyraz „problem” pada o parę razy za dużo. Tłumacz tym razem z kolei wyraźnie odpłynął. Przekład jest po prostu straszny, pełno tu podstawowych błędów, a natężenie literówek oraz zdań i wyrażeń brzmiących skrajnie nie po polsku jest najzwyczajniej w świecie przerażające. Spójrzmy choćby na takie fragmenty (podkreślenia moje):

„Wydawał się nie na miejscu w swoim garniturze Armani, kiedy szedł powoli chodnikiem przed sądem hrabstwa na Third Avenue, tuż obok bezdomnych i narkomanów sunących w swej niedoli prosto do cuchnącego Nigdzie.”
“I pamiętał, co powiedziała mu wcześniej: miałam do czynienia z gorszymi. Słowa przynoszące Barrowsowi pocieszenie, ale… Jak daleko bardziej gorszymi? – nie mógł się nie zastanawiać.”
“Wychowali ciebie kochający i dobrzy rodzice?”
„Nie chciałabym zabrzmieć pretensjonalnie, panie Barrows, ale w leczeniu takich przypadków jak pański jestem prawdopodobnie najlepsza w kraju. Idź teraz do domu.”
I mój osobisty faworyt:

„Nakryła mnie, jak wyjadałem zużyte Kleenexy z kosza na śmieci.”

Drogi tłumaczu: po polsku mówimy na to “chusteczki”. Dobrze, że bohater nie wygrzebywał ich z Hefty baga. W skrócie – całość wygląda jak tłumaczona na kolanie przez totalnego dyletanta.
Ale przekład to jedno. Samo opowiadanie też niespecjalnie się broni. W razie gdyby cytaty nie wystarczyły – dritifilia polega na czerpaniu przyjemności seksualnej z jedzenia flegmy. Dotknięty tą dewiacją bohater spowiada się specjalistce w dziedzinie parafilii. Ich rozmowa składa się z dwóch części: opisu jego chorych działań oraz wyliczanki wymieniającej podobne schorzenia, jaką w odpowiedzi raczy go pani doktor. Potem dostajemy „szokujące” zakończenie i... tyle. Strata czasu. Bonusowe punkty za szanowaną psycholog, która na poważnie traktuje teorie Freuda i test Rorschacha, od dobrych kilku dekad uznawane za zupełnie przestarzałe.

„Umysł mordercy” Sylwii Błach to z kolei jedno z tych opowiadań, w których absolutnie nic nie trzyma się kupy. Oto troje studentów kryminologii – o psychice, która wykluczyłaby ich z kariery w tej dziedzinie pewnie w pierwszym semestrze – bierze udział w tajemniczym eksperymencie. Nasi bohaterowie otrzymują niepowtarzalną okazję, by niczym w „Incepcji” wejść do głowy innej osoby – w tym wypadku... mordercy i gwałciciela. Mają oni w ten sposób odkryć, gdzie znajduje się ciało jego ostatniej ofiary. Warto dodać, że choć nasze trio to Magda, Marek i Jacek, osoby nadzorujące nazywają się Jakub i... Joseph. Żeby było jeszcze śmieszniej, zbrodniarz ów zwie się Joseph Samuel (aha, na łącznie sześć postaci dwie mają tak samo na imię). Co więcej, skazano go na... dekapitację. Mało tego, funkcje życiowe odciętej głowy są sztucznie podtrzymywane. Aha. „W tym momencie o wiele łatwiej było nam wymyślić mechanizmy podtrzymujące głowę przy życiu niż znaleźć sposoby na zapanowanie nad całym organizmem.” Spoko. Gdy kryminolodzy in spe wchodzą do świadomości Samuela, opowiadanie jest już w stanie zapewnić nam tylko serię wykrzyknień rodem z twórczości Guya N. Smitha, obowiązkową dawkę przekleństw i przemocy, oraz coś, co od biedy dałoby się nazwać puentą, gdyby nie była ona tak okropnie nieśmieszna.
Przyznam, że twórczości Błach poza „Gorefikacjami” nie widziałem. Już jednak w pierwszym tomie uderzył mnie jej oczywisty brak jakiegokolwiek talentu. Dość powiedzieć, że jej króciutkie opowiadanie zwało się „Dwa słowa”, chociaż jedyne wyrażenie, do którego mógł się odnosić tytuł, składało się z aż sześciu wyrazów. Tym razem wcale nie jest lepiej – pomysł razi prostotą, wykonanie pozostawia wiele do życzenia, a styl nadal można nazwać kiepskim – w porywach. Słabizna na poziomie wypocin średnio kreatywnego gimnazjalisty.

Paweł Mateja przedstawia nam z kolei kontynuację swojego „Ibidem”, które pojawiło się w pierwszych Gorefikacjach. Tak wtedy, jak i tym razem tekst niestety zupełnie po mnie spłynął. Chaotyczna, nużąca seria przemyśleń dotyczących zapewne natury istnienia wypada z głowy minutę po jej przeczytaniu. Na całe szczęście jest bardzo krótka.

Dawida Kaina cenię za niespotykany w środowisku warsztat, ale w jego stylu – przyznam, bardzo charakterystycznym – jest coś, co mnie irytuje. Chyba chodzi o humorystyczny, luzacki ton, który wydaje mi się być cokolwiek wymuszony i drażniący. Nie inaczej wygląda to w „Palce lizać”. Autor strasznie stara się oddać język małego miasteczka – dzieci wołają „fak”, „o bosze”, „serialnie” (w sensie że „serio”) i wreszcie – proszę zapiąć pasy - „niezłe bulszity pan wciska”; starowinki zapytują „csoo” i wyzywają ludzi od „szatanistów”, a na koniec w jednym zdaniu powołują się na Biblię i wzywają do zagazowywania miejscowych hultajów. Śmieszne? Straszliwie. Pojawia się też spóźnione o jakieś pół dekady nawiązanie do... Krzysztofa Kononowicza.
Fabuła: znany biznesmen szykuje się do otwarcia cukierni w małej miejscowości. Na przedpremierową degustację zaprasza nastolatka o wdzięcznym imieniu Tobiasz, który spędza większość wolnego czasu męcząc z kolegami miejscowego mutanta zwanego Jęzorem. Biznesmen, Tobiasz i Jęzor koniec końców spotykają się w krwawej i obrzydliwej scenie finałowej.
Opowiadanie jest – znowu! - śmiesznie krótkie i sprawia wrażenie pisanego na kolanie. Widzę tutaj dwie możliwości: albo Kain jest jednak twórcą o dość ograniczonym potencjale, albo wiedział, że do Gorefikacji nie ma się co specjalnie wysilać. Jak by nie było – zawód.

Sytuację nieco ratuje „Martwa dziewczyna na poboczu” Johna Eversona. Całość po raz już nie wiem który jest bardzo krótka, a tłumaczenie znowu momentami razi („podróżowałem wypożyczonym samochodem po żwirowanej drodze na środku Bóg-wie-gdzie”; „- Kim jesteś? - Uznaj, że jestem przyjaciółką Diabła”). Na szczęście tym razem porządna historia niemal pozwala przymknąć na nie oko. No, może nie historia sama w sobie – nasz bohater natrafia na to, co obiecuje tytuł, z tym że dziewczyna niezupełnie jest martwa; ma za to ochotę na - a jakże! - seks. Opowiadanie opiera się jednak na tym, co dzieje się potem – owa, khem, przyjaciółka Diabła stawia naszego dzielnego podróżnika przed poważnym dylematem. Czytając, naprawdę czułem trudność sytuacji, z której nie było dobrego wyjścia – a to już o wiele więcej, niż był w stanie osiągnąć którykolwiek inny autor w GII.

Dobrą passę podtrzymuje Tomasz Siwiec ze swoim obłędnie zabawnym „Ureu Hydroxynerum”. Co prawda sporo humoru wynika z powalającej niezgrabności literackiej autora – to trzeba przeczytać, żeby uwierzyć. Krzysztof Rutkiewicz, szanowany biznesmen – historia początków jego kariery pokazuje, że Siwiec raczej nie zostanie rekinem finansjery – właśnie świętuje wielki sukces: otrzymanie propozycji współpracy od „największej sieci handlowej świata” – World Center (!). Niestety, niedługo później okazuje się, że cierpi na zaawansowanego raka mózgu. Jego znajomy, były poseł, proponuje mu alternatywną metodę leczenia – tajemniczą kurację w Tajlandii, która uratowała życie m.in. Kwaśniewskiemu i Lepperowi (!!!). Zdradzać więcej byłoby zbrodnią; powiem tylko, że całość to duchowy następca „Jajka niespodzianki”, jednego z najmocniejszych punktów pierwszych Gorefikacji.
Siwiec zawsze łączy szalone pomysły z niewiarygodnie ubogim warsztatem – tradycja ta zostaje podtrzymana i tutaj. Powiedzmy, że World Center i gościnne występy polityków to tylko wierzchołek góry lodowej. To jednak ten typ tekstu, nad którym załamiemy czasem ręce albo wręcz wybuchniemy śmiechem, ale mimo to brniemy dalej, bo lektura najzwyczajniej w świecie sprawia frajdę. Mimo wszystko „Ureu” to zatem numer jeden całego zbioru.

Kwartet biednie przetłumaczonych tekstów zamykają „Klisze” Ryana Hardinga. Tutaj moim absolutnym faworytem jest wyrażenie „nigdy więcej tych niedbałych sekund”. Czytelnikom proponuję wpisać w wyszukiwarkę „sloppy seconds”, sam zaś wstrzymam się od dalszego komentarza.
Samo opowiadanie jest w miarę znośne, choć jednocześnie trochę zbyt głupie, by można było potraktować je choćby w miarę poważnie. Nasz nastoletni bohater dorabia sobie pracując w salonie fotograficznym. Najbystrzejszy morderca w historii ot, tak, postanawia wywołać u niego zdjęcia kobiet przetrzymywanych w jego piwnicy (akcja dzieje się dawno, dawno temu, a konkretnie w roku 2001). Chłopak postanawia złożyć mu gospodarską wizytę...
Harding zaczyna nieźle, ale opowiadanie zmierza donikąd. Niespecjalnie zaskakujący twist ma miejsce prawie na samym początku, a potem całość traci impet. W dodatku potoczny styl autora nie brzmi najlepiej po polsku, przez co „Klisze” dość szybko zaczynają męczyć. Jednym słowem – zapychacz.

A skoro o zapychaczach mowa – po Hardingu czas na Krzysztofa T. Dąbrowskiego. „Pozory mylą” z pierwszych Gorefikacji i „Sępy” z drugiego numeru śp. Horror Masakry to jedyny kontakt, jaki miałem z twórczością tego pana. Bez chwili zwątpienia mogę jednak stwierdzić, że były to jedne z najgorszych opowiadań, jakie kiedykolwiek czytałem, zwłaszcza to drugie. „Oto ciało moje”, jego wkład w GII, jest tekstem mniej zabawnym, za to bardziej nijakim. Można powiedzieć, że to nieślubne dziecko „Fundacji Hackenholta” i „Niszy” – dostajemy parę stron masowych tortur i mordów przemieszanych z okazjonalnymi rozważaniami natury egzystencjalnej. Całość wyparowuje z głowy parę chwil po lekturze. Ziew.

„Pierdolić to!” Grzegorza Gajka obiecuje rozbudzenie swoim przewdzięcznym tytułem, a autor był jednym z mocniejszych punktów pierwszych Gorefikacji. Niestety, w nowym opowiadaniu okazuje się on być zagorzałym wyznawcą szkoły literackiej, której motto brzmi „Patrzcie jaki jestem śmieszny”. Pożałowania godne dowcipaski i gry słowne znajdują się wszędzie, gdzie autor zdołał je wepchnąć. Przykład? Czemu nie, przy okazji dostaniemy streszczenie historii:
„Kiblowa sprężyna to towar deficytowy, więc konieczna jest wyprawa na skraj miasta, do dużego marketu narzędziowego, którego nazwy nie wymienię, ale możecie ją kojarzyć z ksywką pewnego polskiego…khem…artysty oraz imieniem czarownika Merlina.”
Śmieszne, nie? Ten Gajek to wie, jak rozbawić czytelnika. Takie oto niesamowicie dowcipne, sarkastyczne marudzenie wypełnia parę stron, aż w końcu już w samym sklepie nasz kabareciarz nie wytrzymuje i prowokuje zupełnie niewiarygodną rozróbę przywodzącą na myśl starego, dobrego (?) Postala. I na tym koniec. Po lekturze doszedłem do wniosku, że czas najwyższy faktycznie powiedzieć „pierdolić to!” i wyrzucić Gorefikacje II do kosza (na pulpicie), ale pozostały już tylko dwa ostatnie opowiadania, więc postanowiłem wziąć głęboki oddech i zmusić się do kontynuowania lektury.

Szybko zacząłem żałować swojej decyzji. „Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów” Karola Mitki dotyka poważnego i aktualnego tematu – pedofilii w Kościele. Zagadnienie to wymaga dużej ostrożności i precyzji, unikania jednoznacznych schematów i nadmiernych uproszczeń. Mitka jako pisarz przez duże „P” zdaje sobie z tego sprawę doskonale: otrzymujemy zatem opowieść o spasionym, paskudnym klesze, który namiętnie jara zielsko i żłopie wódę, a dzieciaki stoją w kolejce do jego gabinetu, by mógł je on po kolei pomolestować. Oczywiście czeka go krwawa zemsta ze strony jednego z podopiecznych. Literatura najwyższych lotów.

Ostatnie opowiadanie to „Wodnik” Rafała Kulety, którego „Pornopolis” z pierwszych Gorefikacji stanowiło zabawę słowem tak radykalną, że nawet wśród Towarzystwa Wzajemnej Adoracji, jakim jest polska scena grozy, mało kto był w stanie przyznać, że tekst zdołał przemęczyć. Z początku można pomyśleć, że autor wyraźnie wziął uwagi do siebie: „Wodnik” przez pierwszych kilka stron wydaje się być w porównaniu do poprzednika opowiadaniem wręcz łopatologicznym. Całość zaczyna się sielanką zakochanej pary, wylegującej się na plaży i toczącej dialogi tak czerstwe, że nie jestem w stanie uwierzyć, że to nie parodia. Więcej, całość czyta się jakby opowiadanie było adaptacją jakiegoś horroru Tromy. Kuleta ponownie zaczyna jednak odpływać w swoje potoki słów w chwili, gdy z wody nagle wychodzi... Może oddajmy tu głos autorowi: „pentagrueliczno-gargantuicznie gigantyczny stwór morski”. Potem ma miejsce rzeźnia, którą również pozwolę sobie zacytować, bo niby czemu mam się śmiać w samotności:
„Ciała otwierały się jak pudełka, z których wyskakiwały prawdziwe skarby i niespodzianki: organy, rany, wnętrza do wymiany, krwotoki, ślinotoki, łojotoki, zatoki, krew czerwona i czarna, flaki jak łańcuchy, serpentyny, krepiny, pętle żył, sznury ścięgien, pępowiny, myśli pełne kpiny i rzygowiny.”
Nadal nie jestem przekonany co do założenia stojącego za „łopatologiczną” częścią tekstu, ale styl zaprezentowany powyżej to z pewnością nie parodia – odnoszę wrażenie, że Kuleta chciałby tak pisać cały czas. Doceniam starania autora – jest jasne, że praca nad tekstem była dla niego mile spędzonym czasem. Niestety, jak pokazało „Pornopolis”, taka pisanina to nic więcej, niż literacka masturbacja: sprawia przyjemność tylko samemu onaniście i może jeszcze kilku dewiantom; większość ludzi na jej widok reaguje jednak tylko obrzydzeniem lub konsternacją.

A jaka będzie Wasza reakcja na Gorefikacje II, drodzy czytelnicy? Osobiście proponuję nie sprawdzać. Poza Eversonem i Siwcem, których teksty może nie są dobre, ale przynajmniej w jakiś sposób ciekawe, zbiór nie ma absolutnie nic do zaoferowania. Solidni twórcy się nie popisali, oddając do antologii marniutkie teksty, sprawiające wrażenie napisanych zupełnie na odwal się. Słabsi autorzy dostarczyli zaś kolejną porcję cienizny. Opowiadania niemal bez wyjątku są śmiesznie krótkie, nudne i kiepsko napisane, korekta i redakcja nie istnieją, a tłumacz powinien za swoje wybryki dostać zakaz wykonywania zawodu. Gorefikacje II od całkowitego potępienia ratuje jedynie fakt, że jest to zbiór darmowy, dzięki czemu czytelnik marnuje tylko swój czas, a nie pieniądze. Inaczej sprawa przedstawia się w przypadku dzieła pewnego duetu, o którym opowiem przy następnej okazji...