niedziela, 26 lipca 2015

MIASTECZKO - RECENZJA

Gdy w słomianym zapale napisałem recenzję Gorefikacji II, t. 1, w następnej kolejności obiecałem przyjrzeć się najnowszemu dziełu pewnego duetu. Choć od tego czasu minął ponad rok, nadal nie pojawiła się ani ta recenzja, ani Gorefikacje II, t. 2 (pewnie zresztą przerwa między II-1 i II-2 będzie większa niż między I a II-1, co straszliwie mnie bawi). Wspomniany duet zdążył jednak od wtedy wydać coś nowego – nie, jak poprzednio, zbiór trzech długich opowiadań, ale pełnoprawną powieść. Mowa o Robercie Cichowlasie i Łukaszu Radeckim, którzy rok temu doprowadzili mnie na skraj rozpaczy "Pradawnym złem", by teraz kompletnie mnie dobić "Miasteczkiem".

"Pradawne zło" to bez dwóch zdań najgorsza książka, z jaką miałem do czynienia w roku 2014. Nie zrecenzowałem jej, bo nie znalazłem dość samozaparcia, by na spokojnie przeanalizować te trzy niewprawnie napisane, nieskażone redakcją i na każdym kroku obrażające czytelnika nowelki. Możliwe, że jeszcze kiedyś się do tego zmuszę; w tym miejscu nie ma już jednak większego sensu wchodzić w szczegóły, bo właściwie wszystkie moje uwagi odnoszą się też do "Miasteczka" – książki, dla której stworzona została ocena 1/10. Brzmi okrutnie? Pozwolę sobie na uzasadnienie tej surowej opinii. Ostrzegę jeszcze, że recenzja zawiera mniejsze i większe spojlery, ale nie powinno to stanowić większego problemu – mam nadzieję, że po jej lekturze nikt zdrowy na umyśle nawet nie pomyśli o zainteresowaniu się "Miasteczkiem".

Głównym bohaterem jest Marcin Lanowicz, rzekomo niezwykle utalentowany pisarz zmuszony do wypluwania pod pseudonimem tanich romansideł, jednocześnie marzący o życiu z pisania kryminałów. Z tym ostatnim może być pewien kłopot, skoro już na trzeciej stronie narrator jako jedną z jego inspiracji podaje niejakiego Richarda Chandlera (sic!!!), ale szkoda czasu na czepianie się w tej książce akurat takiej drobnostki jak błędy rzeczowe. Dużo większym problemem jest to, że Lanowicz, jak zresztą każda postać w "Miasteczku", to niewiarygodny wprost idiota. Po raz pierwszy staje się to jasne, gdy nawiedza go duch jego tragicznie zmarłego brata. Nieboszczyk kategorycznie zabrania Marcinowi wyjazdu do mazurskiej miejscowości Morwany, gdzie pisarz zamierza udać się następnego dnia z żoną w celach wypoczynkowych. Jak reaguje na to, przyznajmy, raczej niecodzienne wydarzenie niedoszły następca Richarda Chandlera? Najpierw każe duchowi się zabierać (choć robi to z troski, bo duchowy telefon brata nagle zaczyna przerywać, co oznacza, że pewnie zaraz zgarnie go zaświatowa bezpieka). Potem postanawia nic nie mówić żonie, zamiast tego wdając się z nią w fascynujące dialogi o zakupach i swojej teściowej. Pozwolę sobie zepsuć nieco napięcie – ani zakupy, ani teściowa nie mają absolutnie żadnego związku z niczym, co stanie się potem. Podobnie jak "Pradawne zło", "Miasteczko" wprost ocieka zbędnymi scenami i jałowymi dialogami, które chyba stanowią rozpaczliwą próbę nadania światu powieści wielowymiarowości. Już podczas drogi naszej uroczej pary do Morwan zostajemy uraczeni rozmową o ukrytym czarze... Barcelony, którą trzeba zwiedzać uważnie, w przeciwieństwie do takiego choćby Paryża. Do czego jest czytelnikowi potrzebna ta informacja? Czyżby jeden z autorów sam zwiedził stolicę Katalonii i wprost nie mógł się powstrzymać od podzielenia się wrażeniami?

Gdy już w drugim rozdziale mamy do czynienia z tak bezczelnym nabijaniem miejsca, następne trzysta stron zapowiada się na drogę przez mękę. I rzeczywiście – powieści nie broni absolutnie nic. Jest nudna, banalna, źle poprowadzona i często obrażająca inteligencję czytelnika, a do tego wszystkiego napisana tym samym beznadziejnym stylem, z którym Radecki i Cichowlas zdążyli nas zapoznać w swojej poprzedniej książce.

To ostatnie byłoby z pewnością mniejszym problemem, gdyby całość miała chociaż znośną fabułę. Niestety, nic z tego. Już po przytoczonym powyżej streszczeniu pierwszych stron możemy wywnioskować, że historia będzie zalatywać totalnym banałem – duchy, pisarz dotknięty kryzysem twórczym, opuszczona miejscowość na odludziu. Potem jest tylko gorzej – niekończąca się droga przez las, podejrzanie wyglądający się i zachowujący mieszkańcy. Czuć w tym wszystkim nawet nie tyle Stephena Kinga, co "Alana Wake'a”... z tym że jedyną rzeczą, którą udało się z tej gry wiernie skopiować, jest antypatyczny bohater. Ale o tym później.

Kartą przetargową powieści ma być fakt, że za wszystkim stoją słowiańskie demony. W praktyce równie dobrze mogłoby to być Cthulhu albo bogowie greccy. Intryga przedstawia się następująco: mieszkańcy miasteczka (nie poznamy ich zbyt wielu) wszyscy wyglądają na chorych i zmęczonych; w jednej malowniczej scenie Lanowicz obserwuje, jak jednemu z nich wybuchają krosty na twarzy, ale nadal nie widzi powodu, by opuścić Morwany. Zaraz potem dziwna starsza pani ostrzega Lanowiczów, że ich urlop będzie bardzo długi i nie uda im się opuścić miasteczka – także tę dziwną rozmowę pisarz postanawia olać. Następnego dnia Marcin gubi się w lesie i widzi jezioro pełne krwi, w którym pływają fragmenty ciał, w tym "nawet ludzkie i zwierzęce penisy. Chyba". Po powrocie Lanowicz bynajmniej jednak nie trzęsie się ze strachu – jest zbyt wkurzony tym, że tyle czasu zmarnował na włóczenie się po lesie.

I tak dalej, w koło Macieju – dzieje się coś dziwnego, Lanowicz dalej nie dopuszcza do siebie, że coś jest nie tak. W końcu właściciel miejscowego baru (tak, w opanowanej przez demony wsi w głębi lasu) raczy Lanowicza czeskim piwem (tak, w opanowanej przez demony wsi w głębi lasu) i postanawia wyciągnąć go z tej beznadziejnej spirali nieogarnięcia. Daje mu tajemniczy dziennik, który rzekomo ma wyjaśnić tajemnice Morwan. Lanowicz dalej nie wierzy – minie grubo, grubo ponad sto stron zanim uda mu się go doczytać do końca. Zrobi to zresztą dopiero w towarzystwie żony i trzeciego głównego bohatera – fascynującego swoją bezosobowością detektywa Pawła Filisa, który trafia do Morwan przypadkiem i już na wstępie zarabia za to dziurę w odbycie. Dramatyzmu jego sytuacji odejmuje fakt, iż ta potencjalnie śmiertelna rana magicznie goi się przez noc. Czemu? 
Dobre pytanie.

Ale jest jeszcze lepsze – jaką rolę pełni w tej powieści Filis? Prywatny detektyw, który umie czytać w myślach (jakim cudem nie jest jeszcze milionerem?), pojawia się chyba tylko po to, żeby Lanowicz mógł krzyczeć na kogoś poza swoją żoną. Jego nadprzyrodzona umiejętność nie zmienia w fabule absolutnie nic, czemu więc w ogóle ją ma? Jego dochodzenie również bynajmniej nie daje czytelnikowi jakiejś masy nowych informacji o Morwanach. Absolutnie marginalną rolę odgrywa też w wydarzeniach stanowiących kulminację "Miasteczka". A propos – całość kończy się dwoma następującymi natychmiast po sobie zwrotami akcji. Pierwszy jest taki, że słowiańskie demony, które stoją za wszystkimi strasznymi wydarzeniami to tak naprawdę... inne słowiańskie demony! Uuuuuu! Drugi to z kolei tak nielogiczna bzdura, że aż szkoda marnować na niego miejsca. Powiem tylko tyle – jeśli przeczytamy książkę drugi raz (nie polecam), zauważymy bez problemu, że ów twist nie ma sensu z żadnej strony. Potwierdza to teorię, jaką uknułem w trakcie czytania – autorzy absolutnie nie mieli pojęcia, jak potoczy się fabuła, więc pisali jak leci, patrząc, dokąd poniesie ich bezkresna wyobraźnia. Oczywiście nie było też mowy o późniejszym dokładnym przeanalizowaniu całości i wprowadzeniu jakichś większych poprawek – po co marnować czas i energię? Jest dobrze tak jak jest, a jak się nie podoba to trudno.

Teorię tę nadal podtrzymuje. Jedną z ciekawszych sekwencji "Pradawnego zła" jest długa na bite pół strony scena, w której główny bohater opowiadania słyszy w radiu wiadomość o straszliwym wypadku samochodowym. W choć trochę przemyślanej książce tak rozbudowana informacja powinna mieć jakikolwiek związek z fabułą – czy to symboliczny, czy to praktyczny. Ale nie – to był zwykły nabijacz miejsca. Któryś z dwóch geniuszy pióra po prostu napisał ten fragment i potem o nim zapomniał. Redakcja i korekta też nie widziały problemu, więc ta zbędna relacja została w tekście. Podobnie jak wprost niezliczone zdania opisujące jak to ten czy inny bohater zaciągnął się papierosem, wyjął kolejnego fajka z paczki, nalał sobie alkoholu, łyknął alkoholu, sprawdził godzinę, westchnął głęboko.

Wszystko to powraca w "Miasteczku". Alkohol i papierosy wprost świetnie zapychają kolejne strony. W miejsce relacji z wypadku otrzymujemy z kolei wprost fascynującą swą zbędnością rozmowę telefoniczną z przyjaciółką Lanowiczów. Te niby niepozorne pięć stron to prawdziwy popis prozy Radeckiego i/lub Cichowlasa. Dostajemy tam szczegółowy opis rzeczonej przyjaciółki (która nie pojawia się w żadnym innym miejscu w powieści), trochę pitu-pitu o miasteczku (dowiadujemy się tyle, że nie ma go na mapie), no i wreszcie grande finale: opowieść o znajomym geju, który akurat zginął w wypadku samochodowym. Cała rozmowa nie wnosi do powieści nic, przyjaciółka i gej nie mają żadnego związku z czymkolwiek. Ale "Miasteczko" zyskuje pięć stron, których bez tego fragmentu by nie miało.

Imponujące są też niekończące się rozważania, jakie toczy w kółko Lanowicz. Co jakiś czas nasz prozaik zastanawia się, czy jednak z Morwan nie wyjechać, czy aby faktycznie uwierzyć w te nadprzyrodzone zjawiska itd. itp. Wygląda to w skrócie tak: "Czy powinienem tu zostawać? W sumie duch mojego brata próbował mnie przed czymś ostrzec. No i ci niepokojący ludzie. Z drugiej strony... Tu jest tak ładnie. No dobrze, może zostanę". I dokładnie ta sama scenka monologu wewnętrznego powtarza się za pięćdziesiąt stron. A potem znowu. Zwrot „ale tu ładnie” i wariacje na jego temat padają w całej książce chyba kilkadziesiąt razy; częstsze jest bodaj tylko "ja pierdolę", stanowiące uniwersalną reakcję Lanowicza na wszystko, co się wokół niego dzieje. Miejsce leci, czas czytelnika jest dalej marnowany.

Równie dobrym zapychadłem okazują się być sceny erotyczne. Z mojego wieloletniego doświadczenia z żenującą literaturą wynika, że to właśnie one mają największą szansę doprowadzenia mnie do wybuchu śmiechu; "Miasteczko" rzecz jasna nie zawodzi. Tzw. "momentów" jest wbrew pozorom stosunkowo niewiele jak na książkę promującą się na tylnej okładce jako połączenie grozy i erotyki, ale to, co otrzymujemy, wystarczy w zupełności. Opisy pęczniejących penisów i nabrzmiałych warg sromowych przenikają się z dialogami, których przykład pozwolę sobie zacytować, zamykając tym samym temat:

"Ruchaj mnie, stary jebako! Dymaj mnie tym swoim palem! I nie śmiej przerywać, wysuszony nietoperzu!"

Powinniśmy w tym miejscu płynnie przejść do prawdopodobnie największej ze wszystkich tragedii "Miasteczka" – dialogów. W ramach dawkowania napięcia pozwolę sobie jednak najpierw na kilka obserwacji dotyczących ogólnego stylu obu autorów, który, oględnie mówiąc, woła o pomstę do nieba. Mamy tu pojawiające się znikąd pokraczne odniesienia do kultury niższej ("[zrobił] minę, której mógłby mu pozazdrościć kapitan Jack Sparrow") i wyższej ("– Dusiołki. – Jak te w wierszu Leśmiana?"). Jest trochę obowiązkowego łamania czwartej ściany, oczywiście niewykraczającego poza bohaterów czujących się "jakby byli w tanim horrorze". Podobnego zabiegu możemy się dopatrzeć w dialogach – są momenty, w których autorzy chyba zorientowali się, że napisali z deka nierealistycznie brzmiącą wypowiedź. Zamiast ją poprawić, wolą jednak niezgrabnie zwrócić na to uwagę, jakby chcieli powiedzieć "tak, tak, czytelniku, wiemy, spokojnie". Tak zatem przykładowo jedna z postaci zostaje ochrzaniona za swoje "barokowe porównania" i słyszy, że ze swoją elokwencją powinna pisać powieści. Fabuła oczywiście zostanie pospiesznie wyjaśniona pod koniec, głównie w formie pokracznie napisanych fragmentów pseudoencyklopedycznych. Mało tego, wspomniany dziennik zostaje poddany przez postaci analizie w stylu "naprawdę nie wyłapaliście tych wątków w opowieści?" i "przecież oczywiste jest, że autorka dziennika jawi się jako taka a taka, skoro pisze tak a tak". Jak na najgorszej lekcji polskiego. No i choć widać tu pewien postęp od czasów "Pradawnego zła", nadal możemy czasem zauważyć oczywiste momenty, w których jeden z autorów ustępuje pióra drugiemu; dla niektórych przerw w rozdziałach ("***") nie sposób znaleźć żadnego innego uzasadnienia. Z całą pewnością nadal jednak mogę rozpoznać wypociny Łukasza Radeckiego po wykańczająco długich akapitach; nie mam też większych wątpliwości, że za rozbrajająco mierne sceny erotyczne odpowiada w całości Robert Cichowlas.

Gorzej, że prawdopodobnie obaj są odpowiedzialni za dialogi między postaciami. Konwersacji jest w książce bez liku i ani jedna z nich nie brzmi nawet trochę realistycznie. Jest w nich coś autentycznie wzruszającego; wszystkie postaci brzmią jak bezduszne roboty. Na pewno spory wpływ ma na to fakt, że w "Miasteczku" praktycznie nie pojawia się tak skomplikowany zabieg stylistyczny jak opis tonu danej kwestii. Czasem ktoś coś krzyknie albo wymamrocze, ale to tyle. W efekcie wszyscy sprawiają wrażenie, jakby każdą swoją kwiecistą wypowiedź deklamowali z werwą rozjechanej żaby.

To jednak naprawdę detal w porównaniu z ogólną jakością tych wypowiedzi. Choćbym nie wiem jak bardzo chciał być tutaj życzliwy, nie jestem w stanie powiedzieć, że są one słabe w takim sensie, w jakim słabe są z założenia dialogi w powieściach klasy B. Chciałbym móc usprawiedliwić autorów starą prawdą, że nawet wielu bardzo dobrych pisarzy nadal nie opanowało niełatwej sztuki składania dobrze brzmiących rozmów między postaciami. Niestety, zrobiłbym tym samym o wiele więcej, niż zasługują na to Cichowlas z Radeckim. Ciężko mi nawet znaleźć dla napisanych przez nich dialogów jakiś stosowny punkt odniesienia; mogę je porównać tylko do tworu dwunastolatka, który próbuje sklecić swoją pierwszą w życiu książkę. „Miasteczko” raczy nas pokaźnymi, ciągnącymi się w nieskończoność rozmowami o bzdurach albo i zupełnie o niczym. Są one czasem urozmaicone przerzucaniem się przez postaci obelgami i przekleństwami. W rezultacie otrzymujemy wypowiedzi tak koszmarne, że co chwila na usta ciśnie się pytanie "kto tak mówi?". By nie szukać przykładu daleko, pozwolę sobie zacytować we fragmentach wspomnianą już rozmowę o Barcelonie:

- Barcelona jest piękna. Chciałabym tam kiedyś wrócić.
- To jest do zrobienia. Sam często myślę o tym, jak wielce urokliwa jest Barca. [Zaznaczyłbym tutaj, że słowo 'Barca' odnosi się wyłącznie do klubu piłkarskiego z Barcelony, a nie samego miasta, ale, jak już wspominałem, błędy rzeczowe to najmniejszy problem "Miasteczka" – przyp. T.G.]
(...)
- Zakochałam się w tamtejszych uliczkach. – Ania westchnęła. – Przepiękne. To miasto jest ogromne, ale niezwykle klimatyczne, nie uważasz?
- Jasne. W dodatku pełne sympatycznych ludzi i ciekawych miejsc.
- La Sagrada Familia to imponujący symbol, ale gdy ujrzałam ogród Gaudiego, poczułam się jak w raju. Pamiętasz Park Guell?"
(...) [Tu następuje wspomniana dygresja na pół strony – w jednym akapicie – dotycząca tego, jak urokliwa jest Barcelona w porównaniu do Paryża – przyp. T.G.]
- To inteligentne miasto – odezwał się, zamyślony. – Bawi się z tobą, ale nie jest bezczelne. Jest bardzo przyjazne, jak dobrze wychowane dziecko, proszące o chwilę uwagi. Bez nachalności, bez krzyku i płaczu.
Ania zaklaskała.
- Nieźle powiedziane, mój ty romantyku.
(...)
- W końcu piszę romanse, muszę być romantyczny.
- Nieźle ci to wychodzi.
- I wrażliwy na piękno – dodał z przekąsem.

Jeśli powyższa próbka nie wystarczyła, byście zaczęli walić głową w biurko – gratuluję, Drodzy Czytelnicy, jesteście twardsi ode mnie. Cała książka wygląda tak albo i jeszcze gorzej – postaci mówią w ten sposób i w chwili spokoju, i w sytuacji zagrożenia życia. Cofam swoje słowa o dwunastolatku – dialogi sprawiają wrażenie, jakby ich autorem był pierwszoklasista, który próbuje imitować "napuszoną" w jego mniemaniu mowę dorosłych. Nie pochodzi on pewnie przy tym ze zbyt szczęśliwej rodziny, zważywszy na niekończący się ciąg pasywno-agresywnych uwag, jakimi nonszalancko traktują się Lanowiczowie. Marcin to zresztą typowy przedstawiciel grupy, którą zacząłem już nazywać "bohaterem Radeckiego" – jedyną zauważalną cechę jego charakteru stanowi niekończące się wkurwienie na wszystko i wszystkich. W tym wypadku głównym – choć bynajmniej nie jedynym – źródłem jego wkurwu jest jego żona. Pominę już fakt, że w pewnym momencie tylko przypadek sprawia, że nie morduje on jej siekierą (!!!), co później zostaje zaskakująco łatwo zapomniane. Bardziej zastanawiająca jest tendencja Lanowicza do ciskania niemal na każdym kroku tekstów graniczących z "Ale weź już się kurwa zamknij, kochanie". Oto nasz bohater, panie i panowie. Czyż nie jest nam przykro, że przechodzi przez tak okropne doświadczenia?

Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że pod koniec autorzy próbują to wszystko odwrócić i wmówić czytelnikowi, że Lanowicz kocha swą żonę miłością tak czystą, że aż jej nieskazitelność demony są w stanie wykorzystać do zrealizowania swojego "misternego" planu. W tym miejscu mogłem tylko rozdziawić usta w niedowierzaniu. Myśleliście, że zakończenie pierwszego "Matriksa" było naciągane? Jeśli tak, to przy "Miasteczku" doznacie prawdziwego szoku. Muszę jednak uczciwie zauważyć, że autorzy jednak wykazali się w tej kwestii jakąś minimalną choćby dozą planowania – przez poprzednie kilkadziesiąt stron na każdym kroku podkreślają, jak Lanowicz kocha swoją żonę. Nie wypada to co prawda zbyt przekonująco, gdy te uwagi otoczone są ze wszystkich stron lawiną wyzwisk, ale przecież nie można mieć wszystkiego.

Na sam koniec muszę jeszcze wspomnieć o jednej emanującej z "Miasteczka" rzeczy, która w roku 2015 może budzić tylko niedowierzanie. Chodzi o bulwersujący wprost swą bezczelnością seksizm. Nie wchodzi on co prawda na poziom "Seks to nie wszystko", bezwzględnie najgorszego opowiadania z "Pradawnego zła", które jest tak niewiarygodnie obraźliwe, że Radecki i Cichowlas powinni już dawno zostać zlinczowani przez swoje czytelniczki; mimo tego "Miasteczko" też imponuje swoim przekazem. Ania (lub Anna – autorzy używają obu form bez większego ładu i składu) to postać tak sztampowa, że ręce opadają. Posłusznie gotuje wiecznie na nią zdenerwowanemu Marcinowi obiadki, a pierwsza rzecz, jaką robi po przyjeździe do Morwan, to gruntowne sprzątanie kwatery. Trudno, to by jeszcze uszło. Gorsze jest wyraźne przeświadczenie autorów, że czucie przez nią jakiegokolwiek pożądania to wystarczający powód, by uznać jej miłość do męża za wątpliwą. Jako bezsporny dowód tego faktu przytoczona zostaje historia z jej młodości, kiedy to jednorazowo zdradziła swojego ówczesnego chłopaka. Dla porównania – co robił w tym czasie Lanowicz? Miał dziesiątki partnerek i regularnie brał udział w orgiach. Później dowiadujemy się jednak, że w tym okresie "wyszalał się", a potem zakochał się na amen w Ani i już nigdy nawet nie pomyślał o innej kobiecie. Jasne. Pewnie. Czemu nie. W końcu nawet największemu seksoholikowi może przejść ochota na poligamię na widok „kształtnego tyłeczka i krągłych, niedużych piersi”, które tak bardzo różniły się od „dużych balonów, z którymi kiedyś miał styczność”. Rzeczywiście, romantyk co się zowie z tego Lanowicza. Nawet to jest jednak lepsze niż "Seks to nie wszystko", gdzie bohaterka na każdym kroku podkreśla, jaka to z niej postrzelona nimfomanka, a jedyne, co robi przez całe opowiadanie, to seks z nieznajomym, i to bynajmniej nie jakiś wyuzdany. Przypomnijmy, że zostaje ona za to ukarana zamianą w wielką waginę, która będzie boleśnie penetrowana w nieskończoność. Jakieś pytania?

Ale wróćmy do "Miasteczka". Ta pożal się Boże powieść to dobitny dowód na to, że nawet horror klasy B trzeba umieć pisać. Powyższa recenzja to tylko wycinek moich przemyśleń – w "Miasteczku" można się przyczepić do co drugiego zdania, do właściwie każdej linijki dialogu, do każdego elementu jego idiotycznej fabuły. Trzymajcie się od tej książki jak najdalej, bo relaks przy niej zakończy się dla Was równie źle, jak dla Lanowiczów skończył się urlop w Morwanach. Chciałbym w tym miejscu wyrazić nadzieję, że obaj autorzy już osiągnęli "Miasteczkiem" dno i niżej upaść nie mogą, ale to samo mówiłem po lekturze "Pradawnego zła"... Powoli zbieram już więc siły na kolejne starcie z ich prozą. Tym razem wezmę przed lekturą coś na uspokojenie.